niedziela, 1 maja 2016

#2 rozdział dodatkowy


W całym domu pachniało czymś, czym niewątpliwie pachniało rzadko, bowiem nie rozpoznałem zapachu. Poczułem tylko, jak kręci mi się w głowie i że lepiej byłoby, gdybym raczej złapał się futryny. Ten zapach ze mną pogrywał. Powiesiłem skórzaną kurtkę na wieszaku i ruszyłem schodami na piętro, skąd wywodził się zapach nieznanego pochodzenia i również z każdym krokiem zawroty głowy wzmagały się. Drzwi łazienki były otwarte, a do wanny lała się woda, chlupocząc już z oddali. I wciąż tylko mocniej pachniało, i poczułem, że byłem ofiarą tego zapachu.
-Cześć, kochanie. - Zza drzwi łazienki wyłoniła się Bree. Sączyła czerwone wino z kieliszka. Była w czarnej koronkowej bieliźnie. Zastanowiło mnie, czy onieśmieliło mnie jej piękno, czy fakt, że nie tyle ją kocham, ile że po prostu jest moja. - Masz może ochotę na kąpiel?
-Z moją najpiękniejszą na świecie kobietą? - spytałem, podchodząc bliżej. Jej nagość działała przyciągająco. - O każdej porze dnia i nocy - dodałem, rozpinając koszulę i pasek w spodniach. - Gdzie dziewczynki?
-U koleżanki - odparła spokojnie.
-A kiedy wrócą?
-Nie wcześniej niż jutro przed dwunastą. Poza tym, znając je, i tak zadzwonią do swojego tatusia, żeby je odebrał.
-Zupełnie jakby Bozia nie dała i im nóżek.
-W każdym razie - ciągnęła Bree - ja nie narzekam, że dziewczynek dziś nie ma. I zapewniam cię, że ty też nie będziesz.
Pocałowałem ją mocno i gorliwie, chwytając w talii i przypierając do ściany w łazience. To tu kumulowało się źródełko niezidentyfikowanego aromatu. Zacząłem przypuszczać, skąd ten zapach i że Bree postanowiła przetestować na mnie bukiet olejków eterycznych dodanych do kąpieli. W połączeniu z jej ciałem dawały bez przenośni twardy efekt końcowy zaczynający się wraz z początkiem rozporka i kończący gdzieś przy zszyciu spodni.
Podczas kilkunastu wspólnych lat wysnułem jeden wniosek miażdżący wszystkie inne swoją siłą i brakiem omylności - Bree lubowała się w moich tatuażach,  na których w wieku dwudziestu lat nie poprzestałem. Często całowała te na piersi i ramionach, gdy wieczorem leżeliśmy wtuleni, a niekiedy, w bardziej osobliwych sytuacjach, podążała krańcem języka za granicami tych przy pachwinach. A teraz, gdy rozpinałem spodnie i nie spuszczałem z oczu jej dłoni masującej mnie przez bokserki, ucałowała kilka na plecach. I stałem się tak samo podniecony, jakby wzięła mnie w usta i powiedziała, żebym znów kochał ją tak, jakby miała szesnaście lat.
-Czy ty kiedykolwiek przestaniesz być seksowna? - spytałem retorycznie, a jednak Bree postanowiła odpowiedzieć.
-Nie dla ciebie.
Potem weszliśmy do wanny i natychmiast skąpaliśmy się w chmarach piany i zapachu, w którego seksualną moc postanowiłem dziś uwierzyć. Gwoli ścisłości, pragnę Bree w 99% przypadków czasowych. Ale dzisiaj pragnąłem jej tak, jakbyśmy kochali się pierwszy i ostatni raz i jakbyśmy kochali się, by zapamiętać, i każde z nas nastawiało się na pamięć innego aspektu
Oparłem się o brzeg wanny, wziąłem w dłoń kieliszek z winem, a Bree usiadła pomiędzy moimi nogami i wsparła się plecami na mojej piersi. Całowałem ją w głowę, sącząc dostojnie alkohol, kiedy Bree gładziła moją dłoń na swoim podbrzuszu. Moje dłonie również lubiła. Zwłaszcza ich użyteczność podczas długich zimowych wieczorów, kiedy jedyną rozrywką wydaje się być pudełko lodów czekoladowych.
-Jesteśmy razem już niemal osiemnaście lat - powiedziałem w jej wilgotne włosy - a ty z każdym dniem wydajesz się być coraz piękniejsza.
-Mam na to inne wytłumaczenie - oznajmiła. - Z biegiem lat psuje ci się wzrok.
-To co najlepsze pozostaje niezmienne. 
Siedzieliśmy w kłębach piany, dopóki nie wystygła woda. Masowałem plecy Bree, a ona opowiadała, jak minął jej dzień i jak po pracy spotkała na ulicy kobietę, która podawała się za znachorkę i poleciła jej bukiet olejków eterycznych, które miały sprawić, bym zamiast zostać w miarę spokojnym Justinem, wydobył z siebie zwierzę. Nie twierdzę, że nie staję się nim przy Bree. Jednakże tego popołudnia dzikość tych zwierząt we mnie samoistnie się rozmnożyła.
-Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła - szepnęła, kończąc ostatnie krople wina, którym wkrótce posmakują jej usta i których z kolei posmakuję ja.
-Pewnie wiodłabyś spokojne życie z jakimś frajerem, mieszkała na wsi i co dzień rano doiła krowy.
-Taka przyszłość nie jest mi pisana - zaśmiała się. - Chociaż seks na sianie mógłby być całkiem ekscytujący.
-Tak samo jak w wannie - odrzekłem. - I w łóżku. W ogóle seks jest jedną z czynności, które odwiecznie pozostają ekscytujące.
-Dla ciebie na pewno.
-I dla ciebie nie mniej - zażartowałem.
-Z tobą owszem.
Całowałem ją po szyi. Poprawiałem stare malinki i dokładałem garstkę nowych. Włożyłem dłoń pomiędzy jej podkurczone nogi i w istocie przypomniałem jej, jak odznaczały się nasze sekrety w czasach ośrodka uzależnień i szczeniackich nocnych kąpieli w basenie, które swoją drogą czasem zdarza nam się powtarzać. Bree zacisnęła się na moim środkowym palcu, którym rytmicznie, ale do przesady spokojnie pieściłem ją od środka, po czym powiedziała:
-Chodźmy do sypialni, zanim naprawdę dojdę w wannie.
Chciałem odpowiedzieć, że to nie byłby ani pierwszy, ani ostatni raz, ale uznałem, że to mogłoby zaprzepaścić szansę na niezapomniany wieczór. Pomyślałem też, że każdy wieczór spędzony z Bree należy do niezapomnianych.
Wyszliśmy z wanny, a ostatki piany spływały po moich udach i nagich piersiach Bree. Pocałowała mnie głęboko. Tak głęboko, że przez chwilę chciałem zaproponować, żebyśmy jednak zostali w łazience, skoro już w niej urzędujemy, bo nasze ciała smakują tak samo i tu, i za ścianą. Wtedy jednak odezwała się Bree:
-Skoro dziewczynek nie ma, chcę kochać się w sypialni głośno i efektownie.
-Jak rozumiem, chcesz przypomnieć sąsiadkom sklerotyczkom moje imię.
Zaśmiała się dźwięcznie.
-Nigdy nie wydoroślejesz, Justin.
Uniosłem ją na wysokość bioder i dotarło do mnie, że samo jej ciało krzyczy, bym pieprzył dalszą grę wstępną , bo między trzydziestką a czterdziestką ten element nie odgrywa tak istotnej roli. I jeszcze że jesteśmy jednym z niewielu małżeństw z kilkunastoletnim stażem, których łóżko nadal skrzypi tak gorliwie.
Wszedłem w nią mocnym pchnięciem, a Bree objęła moją szyję i tak trwała, dopóki nie dotarliśmy do sypialni. Łóżko z zapałem przyjęło nasze ciała. Chyba nawet ucieszyło się, że dostarczymy mu ekscytującej rozrywki po całym dniu w osamotnieniu. Nie ukrywałem. że moja ekscytacja przekroczyła poziom ekscytacji łóżka, które z nieokreślonych powodów byliśmy zmuszeni wymieniać regularnie co kilka miesięcy.
-Paradoksalnie - stwierdziłem - gdybym nigdy nie zaczął ćpać, prawdopodobnie moglibyśmy mieć problem ze spotkaniem się w mieście, w którym oprócz nas mieszka prawie siedemset tysięcy innych ludzi.
-Prędzej czy później poznalibyśmy się przez mojego brata - odparła. - Nie usprawiedliwiaj uzależnienia.
-Nie usprawiedliwiam. Mówię tylko, że w każdej definicji zła jest jedna literka dobra. Ale przełóżmy tę rozmowę, aż skończymy się kochać, dobrze?
Bree ochoczo przystała na moją propozycję i później wymienialiśmy się już bardzo osobliwymi dźwiękami, z których sporym problemem byłoby zlepienie mniej czy bardziej inteligentnej rozmowy. Unosiliśmy się tej nocy niejednokrotnie i za każdym razem kończyliśmy zatopieni w czymś w rodzaju "kocham cię" czy "jak mi w tobą dobrze", ewentualnie "nie umiem bez ciebie żyć" i pewnie takie denne sentencje uruchomiłyby we mnie odruch wymiotny, gdyby w grę nie wchodziła Bree, bo gdy w grę wchodziła Bree, niełatwo było nabawić się odruchu wymiotnego, nawet po talerzu pełnym zeszłorocznych ostryg. Odruch wymiotny i definicja kobiecego piękna nie idą ze sobą w parze.

-Zmieniłem zdanie - oznajmiłem, gdy po paru wyczerpujących rundach leżałem z głową przy jej piersiach, paląc papierosa, z którego dym ulatniał się przez szparę w oknie. - Jednak lubię, gdy dziewczynki wychodzą do koleżanki. Zakładając, że rzeczywiście u niej są - dodałem na głos, a ta myśl sprawiła, że papieros zaciął się między palcami w drodze do ust. 
-Co masz na myśli? - spytała Bree, pieszcząc mnie pod włosami na głowie.
-Nie mam nic przeciwko koleżankom, o ile nie nazywają się Mike, Chris, Danny czy inny Josh.
-Trochę zaufania, Justin.
-To nie kwestia zaufania - stwierdziłem. - To kwestia doświadczenia. Ile wyimaginowanych koleżanek przewinęło się w twoich rozmowach z rodzicami?
Zaśmiała się.
-Parę ich było. Ale w żadną nie uwierzyli, bo, bądźmy szczerzy, ja nie miałam koleżanek. A dziewczynki parę ich mają. Kilka z nich widziałeś nawet na własne oczy i bynajmniej nie wyglądały jak utajeni faceci.
-Jedna miała całkiem przyjemne w widoku pośladki - parsknąłem, a Bree uderzyła mnie w czubek głowy. - Szczerość to podstawa związku, nie pamiętasz?
-Dopóki nie wkracza w fantazję o romansie z nastolatką - westchnęła.
-Nie z nią - zaprzeczyłem. - Tylko z jej pośladkami.
Leżeliśmy chwilę w ciszy. Chwila ta wydłużyła się na czasową miarę drugiego papierosa. Bree nieustannie całowała mnie w głowę i pomyślałem, znów używając tego samego paradoksu, że zgodnie z wierzeniami sprzed lat, narkotyki zapewniły mi szczęście i seksualnie wieczną młodość. Ale nie powtórzyłem tego na głos, bo udane pożycie małżeńskie mimo wszystko nie obejmuje ujednoliconych poglądów, bo gdyby jednak obejmowało, bylibyśmy z Bree po pięciu rozprawach rozwodowych i burzliwej walce o dzieciaki, które wcale już dzieciakami nie były.
-Koleżanka jednak nie zmienia faktu - odezwała się Bree - że nie zdziwiłabym się, gdyby wyszły na jakąś imprezę.
-Dlaczego mówisz o tym tak spokojnie, gdy mnie na samą myśl zalewa krew?
-Bo ja potrafię przypomnieć sobie samą siebie w ich wieku, a ty zatrzymałeś się na etapie zazdrosnego tatusia swoich ukochanych księżniczek, czyżbym się myliła?
Było w tym bezspornie więcej prawdy niż na wszystkich stronach Biblii razem wziętych.
-Dzięki Bogu są jeszcze za młode, by myśleć o facetach i o tym, o czym ci faceci zazwyczaj myślą.
-Nie byłabym tego taka pewna - westchnęła Bree i zaraz zamilkła, jakby uświadomiła sobie, że powiedziała o kilka słów za dużo.
-Czuję, że znów dowiaduję się o czymś jako ostatni - warknąłem. - I to coś jest nieco ważniejsze niż kolejna pała z matematyki.
-Tylko się nie denerwuj, dobrze? - pogłaskała mnie po zaroście. Robiła tak zawsze, gdy samozapłon mojego zdenerwowania był nieodzowny i na tej samej pozycji stał orgazm płynący od jej dłoni gdziekolwiek, byleby na mnie.
-Już jestem zdenerwowany - odrzekłem ostro.
-Nie wiem, jak mają się sprawy u Abby, bo jest dwa lata młodsza, ale Jazzy nie jest już małą dziewczynką.
-Bree, do brzegu, bo rozpieprzy mnie cholerny przypływ.
-Próbuję ci powiedzieć, że twoja ukochana córeczka nie jest już dziewicą i interesuje ją coś więcej niż zmienianie lalkom sukienek.
-Trzymaj mnie - zarządziłem. - Albo lepiej puść, żebym mógł policzyć się z tym, który skrzywdził moją małą dziewczynkę.
-Nikt jej nie skrzywdził, Justin. Ma siedemnaście lat. Ja w jej wieku byłam już matką, zapomniałeś?
-Nie zapomniałem. Koledzy naszych córek nie dają mi zapomnieć, gdy gapią się na ciebie jak na kawałek mięsa.
-Z biologicznego punktu widzenia - oznajmiła - jestem kawałkiem mięsa, tyle że ozdobionym naczyniami, żyłami i tym wszystkim, o czym nie masz bladego pojęcia.
-W każdym razie - ciągnąłem - mam nadzieję, że dziewictwo Abby uda mi się uchronić do ślubu. Albo do śmierci, tak byłoby bezpieczniej.
-Zamknij ją w piwnicy i kup na urodziny wibrator, może wtedy wybaczy ci brak życia seksualnego.
Uderzyłem twarzą w poduszkę raz, potem drugi i trzeci, aż doszedłem do wniosku, że to kiepski sposób na zaćmienie w pamięci. Położyłem się więc na plecach, spojrzałem w sufit i po stwierdzeniu, że wypadałoby go w najbliższej, choć nie dokładnie określonej przyszłości odmalować, powiedziałem:
-Przestańmy rozmawiać o tym wszystkim, co ma związek z jakimkolwiek kutasem w bezpośrednim otoczeniu moich córek, dobrze?
A Bree pocałowała mnie w skroń i skryła się pod kołdrą w satynowej koszuli nocnej, mówiąc:
-Ciekawa jestem, czy gdyby mój tata był równie zaborczy, miałbyś o czyje dziewictwo się martwić.




Następnego ranka zjadłem wraz z Bree śniadanie i kochaliśmy się raz jeszcze, pokładając ufność w naszych córkach i ich zwyczajach, bowiem jeszcze nigdy nie wróciły do domu na piechotę, bez uprzedniego telefonu, czy jednak mógłbym zabrać ich kształtne pupy z miejsca, w którym akurat przebywały, a jeśli nie, to z miejsca, do którego udało im się dotrzeć. Ten dzień nie był wyjątkiem i po strawieniu lekkiej, choć pożywnej sałatki owocowej ze słodką śmietaną i wiórkami kokosa, otrzymałem telefon od Abby. Ale jej głos nie brzmiał tak optymistycznie, jak zwykłem go oceniać. Być może to sprawiło, że wyruszyłem z podjazdu świeżo wypolerowanym czterokołowcem około pięciu minut przed każdorazowym średnim czasem startu.
Nawigacja w telefonie poprowadziła mnie pod dom koleżanki dziewczynek w całkiem spokojnej dzielnicy, a równo zasadzona rabatka kwiatów za furtką przekonała mnie ostatecznie, że w dwupiętrowym betonowym klocku nie mieszka szef ruskiej mafii, który wykorzystuje obie dziewczyny do nielegalnej prostytucji, podczas kiedy sam dyryguje pracą podwładnych rozdzielających po gramie do folii, wycierając nos jednodolarówką.
Abby przybiegła do samochodu pierwsza, dzięki czemu udało jej się zająć miejsce na przodzie. Jazzy jeszcze chwilę rozmawiała z długonogą brunetką o południowej urodzie w bramce, a później, ledwie ciągnąc za sobą ospałe nogi, wdrapała się na tylne siedzenia samochodu, jak nieżywa padła na prawy bok i zamknęła oczy.
-Okres, facet czy po prostu "daj mi spokój stary człowieku nierozumiejący problemów ówczesnych nastolatek"? - spytałem, zerkając na Jazzy, od urodzenia zwaną moim oczkiem w głowie, w przednim lusterku.
-Daj mi spokój stary człowieku nierozumiejący problemów ówczesnych nastolatek.
-Okres byłby zbawieniem - mruknęła pod nosem Abby, ale jej nie zrozumiałem. A przynajmniej wmówiłem sobie, że nie rozumiem, i w tamtym momencie miałem odrobinę spokojniejsze serce.
-Zamknij się, Abby - syknęła Jazzy, a potem ponownie padła na skórzaną tapicerkę, podkurczyła nogi, wsadziła w uszy różowe słuchawki i od tamtej pory była obecna cieleśnie, ale już nie duchowo.
Odpaliłem silnik i wdałem się w krótką, choć treściwą pogawędkę z Abby o balu szkolnym, na który bez wątpienia zamierza iść, ale zaprosiło ją aż czterech kawalerów i doprawdy nie może się zdecydować, któremu złamać serce, a którego duszę uradować. Obwieściłem, choć nigdy żadnego nie widziałem na oczy i znów uznałem, że w ten sposób zachowam większy odsetek duchowego spokoju, by brała najchudszego, najniższego, z trądzikowym problemem i w okularach, nade wszystko rozmawiającego wyłącznie o matematycznych wykresach funkcji wymiernej i o niedociągnięciach w drugiej zasadzie dynamiki. W ten sposób byłbym spokojniejszy o jej dziewictwo. Na wzmiankę o dziewictwie Abby zalała się dorodnym pomidorowym rumieńcem, wyciągnęła zza uszu kosmyki, które bez trudu zakryły wyraz skrępowania, i mruknęła:
-Nie chcę poruszać z tobą takich tematów.
-A ja chcę poruszać - odparłem.
-Od tego jest mama. Wiesz, gdybyś zapomniał, ona też jest kobietą.
-A ja jestem facetem. Tak, skarbie, potrafię rozróżniać płeć żeńską od męskiej.
-Cieszę się - oznajmiła. -Więc kwestię mojego dziewictwa mamy z głowy, racja?
-Tylko jeśli zapewnisz mnie, że żaden facet nie...
-Nikt mi nie wsadził - szepnęła speszona. - Jeszcze. A teraz jedź. Jazzy wygląda przynajmniej tak, jakby miała podzielić się z wycieraczką swoim śniadaniem.
Rzeczywiście nie trzymała się najlepiej i jakby nieco pozieleniała na twarzy. Wróciłem tą samą zapamiętaną drogą, słuchając radia i żując miętową gumę. Zanim dojechałem pod dom, straciła smak, więc wyrzuciłem ją przez uchyloną szybę. Zastanowiło mnie, dlaczego smak gumy jest tak ograniczony. Powstały gumy miętowe, truskawkowe i jabłkowe, ale nigdy czekoladowe, wiśniowe czy o smaku kiwi. Doszedłem do wniosku, że gumki ruszyły za panującą modą, a zwykła guma do żucia wciąż stoi w miejscu. Byłem tym faktem nieco zażenowany.
Gdy tylko zatrzymałem wóz nieopodal krawężnika, Jazzy wysiadła pierwsza, a potem idąc w nieznacznym pochyle, doczłapała się do drzwi. Obserwowaliśmy ją wraz z Abby zza szyby i podczas kiedy ja nie byłem przekonany, czy stan Jazzy ma bezpośredni związek albo z niestrawnością, albo z potwornie złym humorem, w wyniku którego nie jest bezpieczny nikt w obrębie dziesięciu metrów, Abby niewątpliwie była poinformowana lepiej. Nie pytałem, by gdy pytałem o cokolwiek, o co z góry zakładałem, że nie powinienem pytać, otrzymywałem każdorazowo powielaną odpowiedź: "daj spokój, jesteś facetem, i tak nie zrozumiesz". Więc godziłem się z myślą, że jestem uznawany za istotę mało rozumną.
Abby z torbą na ramieniu kroczyła przodem, ja tuż za nią. Rozebraliśmy się w przedpokoju, a w salonie urzędowała Bree, zmartwionym spojrzeniem obdarzając duet ostatnich schodów. 
-Coś się stało? - spytała łagodnie. - Jazzy nie wygląda najlepiej. Trochę jakby...
-Jakby potrącił ją samochód, pies pożarł w całości i wysrał kot. Tak, mamo, zgadzam się z tobą - Abby weszła jej w słowo. 
-Niekoniecznie takie sformułowanie miałam na myśli. - Bree przewróciła oczami. - Wygląda po prostu tak, jakby...
-Jakby zamiast spędzić całą noc u koleżanki, ucząc się do biologii, historii czy czegokolwiek, imprezowała po blady świt, a teraz uporczywie tuszowała kaca, wymawiając się młodzieńczym buntem? - spróbowałem od tej strony.
-Jesteście wredni - skwitowała Bree.
-Co nie zmienia faktu - wtrąciłem - że jedno z nas może mieć rację.
Za namową Bree wspiąłem się schodami na piętro i ruszyłem w niedługą drogę, bo tylko na koniec korytarza, do sypialni Jazzy. Zapukałem raz, drugi, aż wszedłem i przywitała mnie pustka pokoju. Wróciłem na korytarz i stamtąd spostrzegłem zapalone w łazience światło, więc również i tam zapukałem, a kierowany niepokojącymi odgłosami wszedłem. Drzwi nie były zamknięte od wewnątrz, a Jazzy klęczała przed muszlą i dzieliła się z toaletą śniadaniem. Lub efektem ubocznym kaca.
-Co się dzieje, kochanie? - spytałem, ujmując jej włosy. Trzymałem je przy karku, dopóki nie stwierdziła, że w zasadzie skończyła wymiotować, bo w zasadzie nie miała już czym.
-Musiałam się czymś struć - odparła słabym głosem. - W każdym razie jeszcze nie umieram.
-Powiedz szczerze, piłaś? - spytałem, ale nie mogłem być na nią zły. Po pierwsze bardzo, bardzo, ale to bardzo ją kochałem. A po drugie, miewam jeszcze przebłyski własnej młodości.
-Nie piłam.
-Spójrz mi w oczy i powiedz to samo.
Spojrzała.
-Nie piłam, tato. Nie wczoraj. - Opłukała usta wodą, a później długo wycierała twarz ręcznikiem. Pomyślałem, że przedłuża ten proces celowo, by nie patrzeć mi w oczy, a to z kolei utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak ma jakiś mały lub większy grzech na sumieniu. - Chcę się położyć.
-Gdybyś czegoś potrzebowała - westchnąłem - zawołaj mnie.
-A przylecisz na skrzydłach swojej miłości do mnie, by podetrzeć mi nosek, ewentualnie pupcię. 
-Pupcię podcierałem ci lata temu i nie zamierzam do tego wracać.
Pocałowałem Jazzy w czoło i zapewniłem, tak na wszelki wypadek, że bardzo ją kocham, żeby również na wszelki wypadek zawsze o tym pamiętała.
Później wróciłem do salonu, bo doskonale zdawałem sobie sprawę, że nawet Jazzy uznawana w rodzinie i poza rodziną za duszę towarzystwa, potrzebuje okrucha prywatności. W kuchni Abby wraz z Bree kroiły wszystko to, co wyląduje w obiadowej zapiekance z serem, a ta myśl zassała mnie w żołądku, bowiem zdałem sobie sprawę, że sałatka owocowa dla nieco ponad  osiemdziesięciu kilogramów to stanowczo za mało. Nie dopuszczały mnie do pomocy, bowiem moja pomoc ograniczała się do testowania świeżości pokrojonych już warzyw.
-Co z Jazzy? - spytała z niepokojem Bree.
-Najpierw rzygała, teraz śpi.
-Święta zasada imprezowicza - westchnęła.
-Powiedziała, że nie piła. Uwierzyłem jej.
-I słusznie - wtrąciła Abby. - Żadna z nas nie piła. Czego nie można powiedzieć o was. - Wskazała prawie opustoszałą szklaną butelkę po winie z wydłużoną szyjką.
-My jesteśmy dorośli - oznajmiłem.
-Powiedziałabym nawet mocno dorośli. I zdecydowanie za starzy na seks. A to przecież za jego zasługą ani ja, ani Jazzy nie dostałyśmy od ciebie okrągłego tysiąca połączeń sprawdzających czy tak, jesteśmy u koleżanki i nie, nie poszłyśmy na imprezę.
Spojrzeliśmy po sobie z Bree. Nie mieliśmy wątpliwości, że nasze erotyczne przygody nie omijały uwagi dziewczynek. Natomiast dotknęła mnie wzmianka o starości, bowiem nie czułem się za stary na seks i nie powiem, bym kiedykolwiek miał się poczuć.
-Twoja bezpośredniość któregoś dnia wpędzi mnie do grobu, Abby - stwierdziłem.
-Albo brak mojego dziewictwa.
-To zalicza się do wzmianki o bezpośredniości. Nie przeginaj pały, Abby.
Zgodnie z poleceniem Bree, wyrzuciłem do kosza stojącego pod zlewem wszystko to, co stanowiło zbędny i uporczywy element wystroju blatu. Ale zanim stos papierów przykrył poprzedni stos papierów, dostrzegłem niepokojąco znajomy przedmiot wśród garści papierków po cukierkach musujących. Przedmiot przyozdobiony jedną kreską za dużo.
-Kurwa mać - przekląłem na głos i wydostałem spośród śmieci test ciążowy. 
-Nie przy dziecku, staruszku - zgromiła mnie Bree, ale byłem jak w amoku. 
Połączyłem wyraziste fakty: miałem pod dachem trójkę kobiet, trójkę teoretycznie w okresie nie najgorszym do produkcji dzieci i jedna z nich rzeczywiście to dziecko wyprodukowała.
-Zwołuję nadzwyczajnie zebranie rodzinne - oznajmiłem ostrym tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Natychmiast. I dotyczy każdej istoty żywej w tym domu. Każdej! - krzyknąłem w stronę schodów. 
Odczekałem chwilę, ale ani na ostatnim stopniu nie objawiła się Jazzy, ani Bree i  Abby nie ruszyły się z kuchni i tylko patrzyły tak tępo i bez zrozumienia. Uznając, że cały ten dom jawnie mnie ignoruje, objąłem obie brunetki ramionami, zaciągnąłem na kanapę i tam posadziłem wraz z zakazem zmiany położenia. Sam natomiast wybrałem się w podróż po schodach, do pokoju Jazzy, gdzie długowłosa szatynka leżała na łóżku i trzymając nad głową książkę, czytała, podrygując głową do rytmu muzyki. Przerzuciłem ją przez bark, a ona zaczęła wyrywać się i grzmocić pięściami moje plecy. Chciałem podziękować, mówiąc, że masaż jest moim sprzymierzeńcem, ale dotarliśmy już do kanapy i miałem całe trio młodszych i starszych kobiet w jednym miejscu.
-Justin, kochanie, czy ty się dobrze czujesz? - spytała z politowaniem Bree.
-Doprawdy wyśmienicie - odparłem wzburzony. Zaraz po tym wyciągnąłem z kieszeni test ciążowy. Powiało sentymentem, gdy przypomniałem sobie, jak dawno trzymałem podobny w dłoni. - Bree? - zagaiłem, potrząsając opakowaniem dwóch kresek czyli jawnym dowodem albo ponownego ojcostwa, albo przedwczesnego stanu dziadka. - Nie używamy gumek. Nie lubisz ich. - Wysiliłem się na mały uśmiech. Pomyślałem, że trzecie dziecko, może tym razem synek, nie byłoby takim złem, choć niewątpliwie zapomniałem już technik przewijania.
-To, że nie lubię gumek, to nie powód, dla którego nasze córki muszą o tym wiedzieć. I dobrze wiesz, że biorę tabletki, Justin.
-Abby? - spytałem, wskazując ją testem ciążowym jak różdżką.
-Przez piętnaście minut tłumaczyłam ci w samochodzie, że...
-Tak, że nikt ci jeszcze nie wsadził. Skąd mam wiedzieć, czy nie kłamałaś?
Abby zacisnęła zęby. Robiła tak zawsze, gdy krzywa jej wzburzenia prześcigała krzywą opanowania.
-Jeśli tak ci na tym zależy, mogę zdjąć majtki i pokazać ci, że właśnie dostałam okres. 
To rzeczywiście pozbawiło mnie wątpliwości i wykluczyło możliwość znacznego rozrostu brzucha Abby w przeciągu kolejnych miesięcy.
-To więc oznacza, że - powiedziałem półgłosem i całą trójką, ja oraz dwie podejrzane, ale wykluczone już z tego kręgu dziewczyny, spojrzeliśmy na Jazzy, która nagle zalała się łzami i pognała schodami z powrotem na piętro. - Wiedziałaś? - spytałem ostro Abby.
-Od wczoraj - przyznała. - Jazzy chciała wa powiedzieć, ale nie wiedziała jak.
Wtedy i Abby wyszła z salonu. Prawdę powiedziawszy nie interesowało mnie przesadnie, dokąd poszła. Ważne, żeby podczas tej wędrówki jakimś cudem nie zaciążyła.
-Tak się kończy twoje bezstresowe wychowanie - warknąłem na Bree.
-Nie wyżywaj się na mnie - odrzekła stanowczo. - Jej ciąża nie jest moją winą. Nie jest niczyją winą.
-Jest - wtrąciłem. - Jest faceta, który jej tego dzieciaka zmajstrował. - Usiadłem w rozkroku na kanapie. - Boże, moja mała córeczka.
Bree przytuliła moją głowę do piersi i głaskała mnie po włosach. Pierwszy raz jej piersi nie pochłonęły mojej uwagi w takim stopniu, w jakim pochłaniają każdorazowo.
-Justin, pomożemy jej.
-Wyglądasz tak, jakbyś wcale nie była na nią zła.
-A z jakiej racji mam być? - spytała z wyrzutem. - Okazałabym się największą hipokrytką na świecie, gdybym miała do niej pretensje o to, że popełnia młodzieńcze błędy, których ja popełniałam w nadmiarze.
-Ale ona sypia z jakimś facetem. Z facetem, rozumiesz?
-A z kim ma sypiać? Z dziewczyną?
-Ma nie sypiać z nikim - bąknąłem. 
-Bo ty byłeś święty i czekałeś z seksem do ślubu. 
-Ale...
-Przestań zachowywać się jak gówniarz, Justin. Stało się. Nasza nastoletnia córka zaszła w ciążę i tego nie zmienisz. Pomyśl, jak ja się czuję, mając świadomość, że zostanę jedną z najmłodszych na świecie babć.
-Trzeba było porządnie nauczyć ją, jak używa się gumek.
-Przepraszam cię bardzo - skarciła mnie - ale po pierwsze to nie ja używam gumek, tylko ty jeśli już, a po drugie, Jazzy również nie używa gumek i jeśli mielibyśmy na siłę szukać winnego, znaleźlibyśmy go w ojcu dziecka.
Bree miała rację. Obiecałem więc sobie, że jeśli spotkam tego gnojka, który zapomniał, że fiut również potrzebuje porządnego ubrania, wybiję mu wszystkie zęby, ale oszczędzę rąk i nóg, by mógł pracować i łożyć na utrzymanie kolejnego zupełnie nieplanowanego dzidziusia w rodzinie Bieberów.
Postanowiłem porozmawiać z Jazzy, choć Bree upierała się, że weźmie tę rozmowę na barki, twierdząc, że ja nie mam w sobie kobiecej delikatności. Ciężko, żebym miał ją, będąc facetem. Mimo to stwierdziłem stanowczo, że z moim oczkiem w głowie, choć teraz nieco podwojonym, będę rozmawiał ja.
Wspiąłem się po schodach i po chwili pukałem już do drzwi sypialni Jazzy zamkniętych na klucz. Przekonywałem ją, prosiłem, by otworzyła, bo przecież nie zabiorę jej komórki i laptopa za bycie w ciąży, choć gdyby nie Bree, pewnie właśnie tego wszystkiego bym jej pozbawił i oczekiwał wygranej w grze z góry skazanej na porażkę. Aż w końcu oznajmiłem, że jeśli nie otworzy drzwi, wyważę je. I wyważyłem.
-Te drzwi mają dzisiaj wrócić na swoje miejsce - powiedziała Jazzy przez łzy, trzymając przy piersi pluszaka z naderwanym uchem. - Potrzebuję prywatności.
Przysiadłem na krawędzi łóżka. Głos w mojej piersi rwał się do krzyku, a niewidoczna dłoń Bree gładziła mnie po włosach, ostrzegając: "podnieś na nią głos, a przekonasz się, jak niewygodna jest nasza kanapa nocą".
-Jazzy, rozmawiaj ze mną - zdołałem poprosić. - Pomożemy ci z mamą. Wszystko będzie dobrze.
-Nie będzie! - krzyknęła. Ale jej było wolno. - Mam siedemnaście lat i w moim brzuchu powiększa się jakiś potwór. Nie chcę go - stwierdziła dosadnie. - Zabierz go ode mnie.
-Trzeba było myśleć o tym wcześniej, Jazzy. Co dzień powtarzasz, że nie jesteś dzieckiem i żeby traktować cię jak dorosłą. Wymagaj od siebie tego, czego wymagasz od nas.
-Zabezpieczaliśmy się - wychlipała. - To nie moja wina, że ta pieprzona gumka pękła.
-Kto jest ojcem? - spytałem wprost.
Wtedy zamilkła, położyła się na prawym boku i pozdrowiła mnie plecami, bo tylko tyle widziałem, gdy nieudolnie zakryła się kocem.
-Ojciec - powtórzyłem. - Kto jest ojcem dziecka?
-Nikt - warknęła.
-Więc mam uwierzyć, że twoje palce wytwarzają plemniki, tak?
Spojrzała na mnie krzywo.
-Jesteś obrzydliwy, tato.
-A ty robisz z siebie idiotkę. Zadałem ci proste pytanie. Kto jest ojcem? - Wciąż milczała. - Ktoś cię skrzywdził? 
-Nie - westchnęła, w dalszym ciągu z wyraźnym akompaniamentem łez. - Po prostu to nie jest twoja sprawa.
-Czyli mam rozumieć, że moja siedemnastoletnia córka zaszła w ciążę z cholernym kosmitą, który zdematerializował się na wieść o dziecku, tak?
-Nie jesteś ani odrobinę zabawny.
-Nie staram się być. - Mój głos wspinał się i wspinał, i stanął na granicy krzyku.
-Po prostu odpuść. Nie powiem ci ani teraz, ani nigdy.
Czułem się jak zlekceważony ojciec, który utracił kontrolę nad własnym okiem we własnej głowie. I w rzeczywistości nim byłem. Zlekceważonym ojcem bez kontroli nad własnym okiem we własnej głowie. Taki stan rzeczy wybitnie mi nie odpowiadał, bo uznawałem wybitnie tradycyjny model rodziny: mąż i ojciec na szczycie, żona i matka u boku, ale nieco niżej w hierarchii wartości, a hodowane szczeniaki zrównane z ziemią, dopóki nie przestaną być szczeniakami. W zaistniałej sytuacji zrobiłbym wszystko, by wydłużyć szczenięcy okres Jazzy, który zakończy się wraz ze startem szczenięcego okresu kogoś, kto stanie w jej własnej hierarchii poniżej samej Jazzy.
Byłem zbulwersowany, zdołowany, przybity porządniej niż tapicerka na kanapie w salonie, na której grozi mi noc za krzyki i awantury, oraz w dziwny sposób przeładowany energią. Dlatego pocałowałem Bree w czoło, przechodząc tuż obok niej w salonie, a potem chwyciłem skórzaną kurtkę i wyszedłem z domu, donośnie trzaskając drzwiami. Dostrzegłem na podjeździe Abby. Opierała się plecami o mur budynku i powolnie paliła papierosa, którego natychmiast wyrwałem jej spomiędzy palców i zgasiłem z drobną pomocą podeszwy adidasa.
-Co wolisz: tygodniowy areszt domowy czy wegetowanie bez internetu przez dwa? - spytałem, wpychając ręce w rękawy kurtki.
-Wybiorę jedną z tych opcji, jeśli powiesz mi, co twoi rodzice robili, widząc cię z papierosem.
Przekląłem półgłosem i odparłem:
-Wciskali kasę, żebym zajął się sobą, nie przeszkadzał i niekoniecznie wracał przedwcześnie do domu.
-Wspomniałeś o pieniądzach - westchnęła. - Przydałyby się jakieś dwie dychy na kino.
-Z chłopakiem?
-Z koleżanką - mruknęła niechętnie.
-A czy ta koleżanka nie posiada niewyjaśnionej umiejętności zapładniania innych koleżanek?
-Popadłeś w paranoję, tato - stwierdziła, po czym wróciła do domu, bez pieniędzy i bez szlabanu. Bilans strat i korzyści został zrównany z zerem.
Zanim jednak przekroczyła próg, zawołałem:
-Wiesz, kto jest ojcem? 
Odwróciła się, uderzyła palcem dwukrotnie w czoło i odrzekła:
-Nie myśl, że ci powiem. Najpierw Jazzy zabiłaby mnie, później ty zabiłbyś jego, wykazując się wyjątkowym okrucieństwem, a na koniec wspólnie z Jazzy skoczylibyście z mostu i mama zostałaby sama. Całkiem kiepska perspektywa, nie sądzisz?
Nie myślałem długo nad słowami Abby. Zdawało mi się, że i tak nie wymyśliłbym ani niczego rozsądnego, ani niczego trafnego.
Zająłem fotel kierowcy i ruszyłem z piskiem opon gdzieś, byleby z dala od wszystkich bab, które z dnia na dzień rozrywają nici, na których wiszą moje skołatane nerwy. Na wyjeździe z drogi osiedlowej doszedłem do wniosku, że nic tak nie uspokaja jak puszka piwa z kumplem i rozmowa o spódniczkach oraz, co więcej, o wypełnieniu tych spódniczek. To jeden z powodów, dla których Bree unikała posiedzeń u Zayna, bo, jak twierdziła, skryty w nim lekkoduch sprowadza mnie na manowce. A prawda była taka, że nie raz sam pierwszy nawiązywałem do spódniczek i pośladków, bo spódniczki i pośladki to nieodłączna część mojego życia i również taka, z którą za żadne skarby nie chciałbym się rozstać.
Zatrzymałem się pod domem Zayna koło piętnastu minut później, bez uprzedniego powiadomienia go o nagłej wizycie. Wpadłem do przedpokoju, kopnąłem adidasy pod szafkę i wbiegłem schodami na piętro, gdyż w salonie zionęło pustką. Zayn wybudzał się z kilkunastogodzinnego snu, dzięki Bogu samotnie, bo gdybym zastał go z jakąś panną, mógłbym zatęsknić za bardzo odległymi czasami. Pozbawiłem go kołdry, by w porywach dreszczy szybciej doszedł do siebie, a w tym czasie zasiadłem na pufie w kształcie ogromnej piłki, tylko miękkiej i pochłaniającej tyłek i krzyż, i jeszcze lędźwie.
-Powiedziałem ci kiedyś, że wstęp do mojego domu masz w godzinach od dwunastej do dwudziestej drugiej. Czy dziś łapiesz się w tym przedziale czasowym? - warknął spod poduszki.
-Niekoniecznie, ale to sytuacja wyjątkowa.
-Dość często zdarzają ci się sytuacje wyjątkowe, na przykład gdy wszystkie twoje baby jednocześnie dostają okres. Wtedy ja przechowuję cię pod dachem. I żadna sytuacja wyjątkowa nie zwalnia cię od przestrzegania regulaminowych godzin wstępu do tego domu.
-W takim razie to sytuacja kryzysowa. Naprawdę kryzysowa.
Wtedy Zayn usiadł prosto na łóżku i z pełną powagą stwierdził:
-Ostatnia sytuacja kryzysowa, o ile dobrze pamiętam, miała miejsce, kiedy wsadzili cię do pierdla i ktoś musiał służyć ramieniem przechwytującym łzy twojej pannie.
-I to jest właśnie sytuacja z tego zakresu sytuacji - postawiłem sprawę jasno.
-Wal prosto z mostu.
-W porządku - mruknąłem. - Jazzy jest w ciąży. Będę dziadkiem. A ty pieprzonym prawujkiem.
Wszystko byłoby w porządku, o ile w porządku może być sama myśl, że moja córka będzie miała córkę, ewentualnie syna. Więc wszystko byłoby w tym względnym porządku, gdyby nagle Zayn nie pobladł nie tylko na twarzy, ale na całym ciele, a widziałem to ciało dokładnie, bo spał w bokserkach. Pobladła mu szyja, pobladł kark, otoczenie tatuaży pod obojczykami i nade wszystko ramiona. Dopadł mnie niemały lęk i aż poklepałem Zayna po obu policzkach. Nie wyglądał już jak człowiek, który zobaczył ducha. Wyglądał jak człowiek, który tego ducha łapczywie połknął i teraz bezgłośnie próbował wypluć.
-Co powiedziałeś? - spytał z przerażeniem. Z jakiś względów nie patrzył mi w oczy. Coś wybitnie interesującego okazało się być na drzwiczkach drewnianej komody pod ścianą.
-Jazzy jest w ciąży. Moja mała córeczka zostanie matką. Przysięgam na pana Boga, w którego w zasadzie wierzę tylko okresowo, że jak spotkam tego drania, który wepchnął w nią kutasa, wpierw rozgniotę mu jądra bejsbolem, później pokroję fiuta w plastry, a na koniec ugotuję z niego zupę i powiem z uśmiechem: częstuj się.
W zasadzie nie spodziewałem się niczego konkretnego po wizycie u Zayna, ale jednak miałem jakąś, większą lub mniejszą, nadzieję, że wypowie kilka inteligentnych zdań, na które było go stać, bo łeb miał nie taki pusty, które odwiodłyby mnie od myśli ostrzyżenia kandydata na ojca mojego wnuka z tego, co najistotniejsze, albo z kolei zdopinguje i wyrazi niezmierną chęć pomocy, bo Jazzy była nie tylko moją małą dziewczynką, ale jego również.
-Przypomniałem sobie o czymś - wymamrotał oszołomiony. - Muszę wyjść. Pilnie. Teraz. Natychmiast. Przepraszam, stary, pogadamy później. Klucze są w szufladzie. A z resztą masz własny komplet.
-Kurwa, Zayn, właśnie powiedziałem ci, że będę dziadkiem, a ty masz mnie w dupie?
-Coś ważnego. Teraz. Przepraszam. Spieszę się - mówił, jakby wysyłał telegram i po każdej skrótowo wydukanej informacji wstawiał łącznik "stop". 
Ubrał się w popłochu, koszulkę wygładzał już na schodach, pędząc na łeb, na szyję. Niedbale wcisnął stopy w adidasy i pognał do samochodu. Pozdrowił frontową ścianę domu mrugnięciem świateł, a potem przyspieszył na osiedlowej, płosząc otyłego kota piskiem opon.
Zachowanie Zayna wydało mi się bardziej podejrzane niż dobry humor u Bree tuż przed okresem - niewytłumaczalnie niemożliwy. Z tego względu również wcisnąłem pięty w białe, a przynajmniej firmowo białe, bo teraz z bielą nie miały już zbyt wiele wspólnego, buty, by wypaść z domu jak rozpędzony pocisk i dosiąść XXX koni mechanicznych za kierownicą.
Wyruszyłem w pościg za Zaynem, zachowując nieco odległości, ale z kolei nie tak wiele, by spostrzegawczość Zayna zdołała mnie przeoczyć, co z kolei oznaczało, że musiał być wybitnie rozproszony, bo w pewnym momencie dzielił nas zaledwie jeden pas określony żółtą przerywaną linią. Spostrzegłem, że Zayn rozmawia z kimś przez telefon, niby burzliwie gestykulując, ale jednocześnie zachowując odmienny rodzaj spokoju. Oddałbym całą miesięczną wypłatę, by wiedzieć, z kim tak ćwierka i ćwierka.
Wkrótce, po dwóch okrążeniach wokół wschodniej połowy miasta, Zayn wjechał na teren parku miejskiego, tego, z którego niejednokrotnie zbieraliśmy wzajemnie swoje naćpane tyłki, natomiast ja zatrzymałem się jeszcze przed terenem zieleni przy wysokim postrzępionym i nadgryzionym zębem czasu krawężniku.
-Co ty kombinujesz, bracie - szepnąłem, przypalając dyżurnego papierosa, takiego w szczelinie pomiędzy sufitem a przednim lusterkiem. - Aż prosisz się, żeby mieć na ciebie oko.
Potrzebowałem wcielenia wiarygodnego szpiega. Sięgnąłem więc do kieszeni na tyle fotela kierowcy, głęboko wierząc, że jedna z dziewczynek zostawiła w niej denne czasopismo, po które wysyłają Bree w każdy wtorek i piątek.
W tym czasie Zayn zasiadł w rozkroku na ławce w głębi parku i odpalał papierosa od papierosa. Chyba drżały mu dłonie, choć to było, rzecz jasna, wytworem mojej wyobraźni pracującej na najwyższych obrotach, bo z takiej odległości nie byłem fizycznie w stanie dostrzec takich niuansów.
Zająłem miejsce na ławce nieopodal, oparłem się zamaszyście i uniosłem czasopismo otwarte na środkowej stronie do twarzy. A tam: tampony, podpaski i idiotyczne wzory na pazurach. Powtarzałem w duchu, że robię to dla niego, dla pseudobrata, bo ten pseudobrat zrobiłby to samo dla mnie.
Zayn raz jeszcze zatelefonował do obiektu nieokreślonego pochodzenia, a po tym doprowadził do końca kwestię bonusowych papierosów w paczce. Bezustannie spoglądałem na niego znad gazety i niecierpliwiłem się, gdy tak siedział i siedział, i nie stać go było na nic bardziej pożytecznego.
Aż nagle, z przeciwnego krańca parku, biegiem poprzez kolejne alejki sunęła Jazzy. Ta Jazzy, moja Jazzy, która z warkotem na ustach przegoniła mnie z pokoju, a teraz ćwiczyła kondycję w krótkiej zwiewnej spódniczce w kwiaty i bluzce z krótkimi rękawami, z półokrągłym mocno wyciętym dekoltem, przyspieszając i przyspieszając, by w efekcie końcowym paść Zaynowi w ramiona, gdy ten wstał i zdeptał ledwie rozpoczętego papierosa.
Zagotowało się we mnie, ale zagotowało w nieokreślony sposób, bowiem niczego jeszcze nie rozumiałem, a nawet jeśli pojawiała się jakaś niedorzeczna opcja, chyba nie chciałem w nią wierzyć i tym sposobem wmówiłem sobie, że żyję w błogiej nieświadomości. Zmieniłem ławkę, przesiadłem się dwie bliżej, by móc słyszeć choćby strzępy zdań i łkania, bowiem Jazzy prawdopodobnie płakała.
-Twój ojciec wpadł do mnie z rana, powiedział, że jesteś w ciąży.
-Domyślił się czegoś?
-A czy gdyby się domyślił, żyłbym jeszcze? - spytał retorycznie, toteż Jazzy nie odparła. - Ale, mała, powiedz mi, to prawda? Jesteś w ciąży?
Jazzy wstrzymała oddech.
-Tak. Tak, jestem w ciąży. Wczoraj w domu, przy Abby, zrobiłam jeden test. Później powtórzyłam go u przyjaciółki. A później mój cholerny ojciec znalazł w śmietniku ten pieprzony test ciążowy. Jak mogłam być tak głupia, żeby wyrzucić go w domu?
Zayn zatoczył się, później ukucnął i szarpnął gęstymi włosami.
-Ktoś wie? - zapytał. - To znaczy, mówiłaś komuś, kto jest ojcem tego dziecka?
-Abby. Oczywiście, że Abby wie. Ale ona nie powie rodzicom, nie jest głupia.
-A czy - kontynuował, jakby wcale nie chciał kontynuować, przynajmniej nie tę roztrząsaną kwestię. Pogładził Jazzy po policzku, później wtulił jej głowę w pierś. - Skarbie, spałaś z kimś jeszcze?
Z kimś jeszcze? Jeśli wcześniej się gotowałem, teraz wspólnie wprowadzili mnie w stan wrzenia.
-Nie, Zayn. Oczywiście, że nie. Przecież wiesz, że kocham tylko ciebie.
Wpierw mnie zemdliło, a później dotarła świadomość potwornej nieświadomości. Ale jednak nie było tej świadomości jeszcze tak wiele, by rzucić się na Zayna z pięściami, bo nadal byłem w pewnej niedużej części nieświadomy. Zanim ocknąłem się z koszmaru na jawie, Zayn i Jazzy odeszli już w stronę jego samochodu, obejmując się, a jego dłoń łapczywie atakowała jej pośladek. 
Jakbym mało miał zmartwień, bo córka w ciąży i najlepszy przyjaciel, który ewidentnie zapomniał, że jest moim najlepszym przyjacielem, nie mojej córki, to pryszcz, okrążający mój samochód policjant był jak ołowiana chmura przed nadchodzącym piknikiem w plenerze.
-Samochodzik niepoprawnie zaparkowany - zaćwierkał. - Należy się mandacik. Pieniążki będzie trzeba wydać.
-Cieszę się - uśmiechnąłem się. 
-A czemuż to?
-Bo za moje pieniążki z mandaciku policjancik kupi żoneczce nowe majteczki w kropeczki.
-Nie wstał pan dziś przypadkiem lewą nogą?
-Ależ skąd - zaprotestowałem. - Wstałem w znakomitym nastroju po upojnej nocy z żoną. Niestety później dowiedziałem się, że moja nastoletnia córka jest w ciąży, a teraz otrzymałem fascynującą informację, że prawdopodobnie ojcem jej dziecka jest mój najlepszy przyjaciel, starszy od niej o przeszło dwadzieścia lat. I w gruncie rzeczy powinienem odrzucić mandat, żeby mógł mnie pan zabrać na dołek, a przynajmniej oszczędzę wam sekcji zwłok tego pierdolonego sukinsyna.
-Pana córka była, jakby to nazwać...
-Legalna? - podsunąłem. - Tak. Tak, była. I to mnie wścieka, bo jedyne, co mogę zrobić, to obić mu mordę, a jej dać szlaban do trzydziestki, choć pewnie i tak wymknie się przez okno. Niech to szlag! 
Kopnąłem kołpak w przednim kole, oparłem się o maskę i policzyłem do dziesięciu w nadziei, że to pomoże, jak pomagało zawsze. Ale zawsze też w tej pomocy uczestniczyła Bree, która gładziła mnie po karku, albo całowała w ramię. Jestem przekonany, że pocałunki gliniarza nie zadziałałyby równie kojąco, więc nie poprosiłem go o przysługę.
-Będzie pan dziadkiem - skwitował ostrożnie. 
-Będę dziadkiem - powtórzyłem i wtedy to do mnie dotarło: kontynuacja przepływu krwi z pokolenia na pokolenie. Tylko nazwisko nie zostanie zachowane. - Przyjmuję mandat - oznajmiłem pospiesznie. - Miło się z panem gawędziło, ale sam pan rozumie, muszę kupić pieluchy.
I już mnie nie było, a pomiędzy palcami drżał mandat na świstku papieru, gdy z opuszczonymi szybami mknąłem przez Detroit. Wpierw okrążyłem park, ale nigdzie nie było samochodu Zayna. Spóźniłem się. Spóźniła mnie pogawędka z mundurowym. Spróbowałem prześlizgnąć się przez wewnętrzne przemyślenia Jazzy, a wkrótce po tym przez wewnętrzne hipotezy Zayna, co odznaczyło się większą łatwością, i w zgodnym porozumieniu moich dwóch osobowości doszedłem do wniosku, że gdybym był na ich miejscu, pojechałbym w spokojne i ustronne miejsce, by wyjaśnić sprawę plemników, pękniętych gumek i ewentualnych ciążowych rozstępów.
Miałem to szczęście, że kiedy pchała mnie kosmiczna prędkość, zabierając hamulec, drogi robiły się stosunkowo puste. Również i teraz samochody jakby przylepiły się oponami do asfaltu, ktoś zamienił sygnalizacje świetlne na trzy zielone krążki i każdy policjant w obrębie miasta zapolował na moment gastronomicznej przerwy. Wtedy podróż przez miasto mija tak szybko, jakby ktoś wystrzelił mnie z procy.
Nie myliłem się. Pod domem Zayna stał jego samochód. Zaparkowałem nieopodal sąsiedniego domu, by nie spłoszyły ich reflektory i metaliczny warkot silnika. Przy podeszwach miałem jakby kółka, na których pędziłem pod niezakluczone drzwi. Z kolei kiedy znalazłem się już wewnątrz pieczary starego kawalera, który, na miłość boską, powinien zostać starym kawalerem, galaktyczna siła odebrała mi przeszło połowę wagi i byłem tak lekki, że idąc po schodach, nie omijałem nawet skrzypiących stopni, a i tak udawały martwe.
-Co my teraz zrobimy, Zayn? - spytała Jazzy z jego sypialni. 
SYPIALNI MOJEGO NAJLEPSZEGO PRZYJACIELA. Ale to drobiazg. Zupełny drobiazg.
Drzwi zostawili uchylone. Słyszałem każde słowo. Każdy oddech. Każde skrzypnięcie sprężyn łóżka, które w żadnym razie nie powinno skrzypieć.
-O nic się nie bój, malutka. Poradzimy sobie.
-Obiecujesz?
-Jeśli twój ojciec nie uśmierci mnie przedwcześnie, tak, obiecuję.
Potem zaległa między sypialnią a schodami cisza słowna i ta cisza była impulsem, który uderzył we mnie jak piorun na polu truskawek. Bowiem do akcji wkroczyło równomierne maltretowanie sprężyn łóżka i dałbym sobie uciąć pół stopy, że kiedy dotąd szpara między drzwiami i futryną obejmowała około dziesięciu centymetrów, teraz na oddech zostawili sypialni tylko pięć.
Powróciła moja dotychczasowa waga, schody skrzypnęły, a ja jak oszalały wpadłem do pokoju, potykając się o próg - przysięgam, jeszcze nigdy nie był tak wystający. Zayn przygniatał Jazzy, całował ją i zwróciłbym śniadanie, gdybym dłużej patrzył na to, co dłoń Jazzy wyprawia z jego kroczem. Wyczuli, że zabrałem im część powietrza z sypialni i odkleili się od siebie - dzięki ci za to, Boże! - i nie wiedziałem, które było bardziej spanikowane: Jazzy, której dożywotni szlaban wisiał w powietrzu na cienkiej nitce; czy Zayn, który odprawiał modły nad swoim nosem, fiutem i wszystkim tym, co stanowi przysmak mojej pięści.
-Justin, stary, ja ci to wszystko wyjaśnię - odezwał się Zayn, ryzykując przełom, bowiem do tej pory tylko stałem, oddychałem i dostrzegałem, jak z moich dziurek w nosie wymyka się dym. Jakbym był bykiem, a Zayn definicją czerwonej płachty.
-Co chcesz mi wyjaśnić? Dlaczego moja córka robi ci dobrze, dlaczego zrobiłeś ze mnie dziadka, kiedy nie przywykłem jeszcze do myśli o ojcostwie, czy dlaczego jesteś najgorszym pieprzonym eks przyjacielem na świecie?
-Tato, przestań - wtrąciła Jazzy. - Nie jestem małym dzieckiem.
-Jesteś - warknąłem, łapiąc ją za ramię. Nie mogłem przeboleć faktu, że ją i Zayna dzieli mniej niż ją i mnie. - A od ciebie nie chcę żadnych wyjaśnień - powiedziałem do Zayna. - Wystarczająco się już nasłuchałem.
-Ale, stary, ja...
Kiedy dźwignął się z łóżka i podszedł, pięść sama wyrwała mi się do ataku i po wielu latach przypomniała sobie, jakie to wspaniałe uczucie łamać nos za nosem, choć teraz miałem do dyspozycji tylko jeden.
-To za Jazzy.
-A to za niego! - krzyknęła największa zaaferowana i przypomniała mi, że proces łamania nosów działa przyjemnie tylko w jednym kierunku. W żadnym razie w odwrotnym. A ja aż usłyszałem, jak kość chrupnęła mi głośniej niż chrupią świeże płatki kukurydziane. Sypialnia Zayna przeistoczyła się w krwawe pole bitwy. - Chyba powinien obejrzeć was lekarz. Was, obu.
-Nie musiałby, gdybyś nie łamała mi nosa - warknąłem wściekle, ściskając pogruchotaną kość, jakby to miało jej pomóc, jakby dzięki temu miała szansę wskoczyć na pierwotną pozycję.
-Nie musiałby, gdybyś ty, Bieber, nie łamał mi nosa - odparował Zayn, a przód koszulki miał we krwi. I całe dłonie. I policzki nią owiane.
-Zasłużyłeś.
-I ty też, tato - syknęła Jazzy. Nie widziałem jej, pochylony, i przez to przemknęło mi przez myśl, czy nie zmieniła się na moment w węża: kobrę, boa dusiciela, w każdym razie takiego, którego syk usztywnia wszystkie kości. - Zawiozę was do szpitala.
Nie kłóciłem się z charakterem, który odziedziczyła po matce - kłótnia zagrożona była wybuchem trzeciej wojny światowej, a najpewniej nie uniósłbym nawet karabinu, bo z nosa wciąż mi ciekło, a ból wgryzał się w mózg, jakby ta pęknięta kość przedziurawiła go na wylot. Zeszliśmy schodami, upewniłem się, że oddzielam Zayna od Jazzy, a potem szatynka wrzuciła nas na tylne siedzenia mojego samochodu i sama odpaliła silnik. W ferworze walki zapomniałem nawet wyjąć kluczyki ze stacyjki. Uderzała paznokciami w kierownicę i na każdych światłach czule spoglądała na Zayna, a na mnie... na mnie w ogóle nie spoglądała. Na niespełna milę przed szpitalem zadzwoniła do matki.
-Przyjedź do szpitala w centrum... Nie, nic mi nie jest... Tata ma złamany nos.... Jest idiotą... Wiem, że to mój ojciec, ale zasłużył... Po prostu przyjedź.
Rzuciła telefon na fotel pasażera i dodała gazu. Czy gdyby otrzymała teraz mandat, kazałaby mi zapłacić, czy zrzuciłaby na mnie winę i dodatkowo kazała uregulować dług? W żadnym wypadku nie wyszedłbym na finansowy plus, dlatego grzecznie poprosiłem, by zwolniła, bo wiezie i moje dziecko, i mojego wnuka, a ona posłuchała, choć nawet nie spojrzała na mnie w lusterku.
Zayn z kolei nie odrywał od niej wzroku. Jak zahipnotyzowany. Patrzył, nie mrugał i wokół niego zmieniał się tylko krajobraz za oknem. Miasto płynęło jak film ustawiony na proces przewijania, drzewa zlepiały się w smugę, a człowiek przechodził w człowieka, aż gonitwa dobiegła końca i Jazzy wcisnęła się pomiędzy dwa paskudnie zaparkowane auta. Kazała nam wysiąść, ale nie pomyślała, że my, dwoje chłopa postawnych rozmiarów, nie przepchniemy się przez szczelinę dopasowaną do jej rozmiarów z wciągniętym brzuchem. Wycofała więc, wtedy wysiedliśmy, i ponownie zaparkowała.
-Jak zobaczą was na oddziale ratunkowym, złapią się za głowę i spytają, który przyłożył mocniej.
-Jazzy, kotku, nie jesteś na mnie zła, prawda? - Jazzy była w ciąży, ale to mnie zemdliło.
-Na ciebie nie - odrzekła. - Tylko na mojego ojca - tu zgromiła mnie spojrzeniem - że uszkodził ci nos. 
-Boisz się, że nie będzie już tak śliczny? - wycedziłem, uciskając papier przy nosie. Bolało jak cholera.
-I tak będzie - odpyskowała, a potem nie było już miejsca na swary. Na dobrą sprawę w nieobszernej poczekalni nie było miejsca na nic. Ani na nikogo. Zwłaszcza na trio dyskutujących awanturników.
Może właśnie dlatego nie było nam dane zasmakować kolejki od tyłów i otrzymaliśmy zaszczytne miejsca na przodzie, prowadzące korowód poprzez rząd leżanek.
Krew się we mnie zagotowała, gdy posadzili mnie na kozetce sąsiadującej z łóżkiem nieco starszego pseudozięcia, więc od tej pory z nosa lał mi się ukrop. Pielęgniarka w kusej białej spódniczce wręczyła mi zlepek gaz, bym nie przeszedł metamorfozy w męską Krwawą Mary, zanim lekarz nie postawi diagnozy nad nosem Zayna. Przyjęcie jego w pierwszej kolejności było tak jawnym przejawem niesprawiedliwości, aż pomyślałem, że Zayn jest dziewiętnastowiecznym arystokratą, a ja co najwyżej pastuję mu buty i ścielę łóżko (w którym zrobił dziecko mojej córce, kurwa kurwa kurwa kurwa).
Głowa bolała mnie niemiłosiernie, jak gdyby Jazzy złamała mi nie tylko nos, ale i pękło czoło, i kości policzkowe - słowem: wsadziła moją głowę pod prasę hydrauliczną. Bree ostrzegała mnie, że ucząc córki boksu, odkąd utrzymują się na nogach, pewnego dnia tego pożałuję.
I pożałowałem. Przepłaciłem za to hektolitrami krwi, bo tyle utworzyło mozaikę na mojej koszulce.
Naraz na oddział ratunkowy wkroczyła Bree. Poznałem ją po odgłosie obcasów - nie chodziła jak nieudolne sklejenie nóg z korpusem, tylko pewnie i zdecydowanie, a przez to stukot szpilek śpiewał głośniej. Podeszła do mnie, chwyciła za włosy i nieco uniosła brodę, żeby wnikliwie obejrzeć mój nos. Dziś przylepiła sobie do piersi plakietkę z napisem "mama", natomiast ja "syn po burzliwej wywiadówce w szkole średniej". Jej wzrok wytwarzał tyle zawodu, tyle paskudnego zażenowania, bo przypomniałem jej, jakim typem faceta jestem - diabeł trzymający aniołka zakneblowanego w głębokiej kieszeni.
-Znowu? Justin, znowu? Obiecałeś, że skończyłeś z bójkami, z całym tym gównem.
-Tym razem w słusznej sprawie. Poza tym to twoja córka złamała mi nos.
-Nie moja córka, a nasza córka - poprawiła. - Co się stało?
-Spytaj jego - warknąłem, wskazując Zayna, którego zabiegi upiększające właśnie dobiegły końca.
Bree przemknęła za sąsiednią kozetkę i, jak Boga kocham, jego potraktowała z większą czułością. Obejrzała mu twarz z każdej strony, trzymając go pod brodą, a ja omal nie zszedłem na zawał do kompletu z roztrzaskanym nosem - ukradł mi córkę, a teraz poluje na żonę. Oficjalnie wypisałem go z funkcji najlepszego przyjaciela.
-A tobie co się stało? - spytała, nerwowo poprawiając włosy. Nie swoje, JEGO włosy.
Jeśli wcześniej krew mi wrzała, teraz przeskoczyła ze skrajności w skrajność i zamarzła.
-Bree, proszę, nie denerwuj się.
-I bez tego jestem kłębkiem nerwów. Moja nastoletnia córka będzie miała dziecko.
-I ja też będę miał dziecko - wydarło mu się przez ściśnięte gardło.
-Gratuluję, Zayn. Naprawdę gratuluję. Najwyższa pora. Ale nadal nie rozumiem, jaki ma to związek z masowymi pęknięciami nosów. 
-Ale się nie denerwuj - powtórzył w amoku. - Rzecz w tym, że moje dziecko i dziecko Jazzy jest tak jakby powiązane. To znaczy to to samo dziecko. Jazzy jest w ciąży ze mną.
Twarz jej pobladła, a dłoń natychmiast, albo i jeszcze szybciej, puściła jego włosy. W końcu. Zamiast tego wymierzyła mu policzek, ale zbyt lekki, bym mógł go zaakceptować.
-Spałeś z moją córką? - warknęła, a jej ostry głos przeciął powietrze.
-Bree, to nie tak - zaoponował.
-Pytam wprost, spałeś z Jazzy czy nie?
-Tak, spałem - mruknął i szczęka mu się zaostrzyła, jakby zacisnął zęby w oczekiwaniu na kolejny siarczysty policzek. I doczekał się. - Sypiam z nią regularnie. - Jeszcze jedno uderzenie. - Z nikim nie było mi tak dobrze jak z Jazzy. - I jeszcze jedno.
Teraz spod zarostu Zayna wychylały się czerwone plamy po palcach Bree, a ona sama stwierdziła:
-Żałuję, że Justin przyłożył ci tak lekko. 
-Jego własna córka ma porządniejszy prawy sierpowy - zakpił, a Bree poczęstowała go ostatnim policzkiem.
-Idę z nią porozmawiać - zadecydowała, mając na myśli Jazzy. Ne chciałbym być teraz w jej skórze. Ani w skórze nikogo w najbliższym otoczeniu.
-A ja idę - zawahałem się - gdziekolwiek. Byle jak najdalej stąd.
Jak wstałem, tak wyszedłem. Później wspiąłem się schodami. Z głową w chmurach miałem nadzieję, że im wyżej w budynku wejdę, tym bardziej zanurzę się w tej chmurze cały. Minąłem trzy piętra, a na czwartym nie było już nikogo. Tylko kilkoro pokrytych centymetrową warstwą kurzu drzwi, pęknięte kafelki podłogowe, pod którymi zbiera się wilgoć, i echo niedawnych kroków. Ciągnąłem za każdą klamkę, ale przeważnie bezskutecznie. W końcu odnalazłem zapuszczony pokój zabiegowy na poddaszu i usiadłem na dawnej kozetce tuż pod oknem. Wepchnąłem między wargi papierosa, ale nie miałem zapalniczki, więc siedziałem tak z nieużytkiem i patrzyłem przez szybę na szpitalny parking.
Przemierzanie wzrokiem okolicy pogrążyło mnie do tego stopnia, że nie zauważyłem, jak obok mnie pojawił się Zayn. Usiadł i poczęstował się papierosem z mojej paczki, potem podpalił oba, swój i mój.
-Jesteś bezczelny - stwierdziłem. - Wpierw pieprzysz moją córkę, a teraz kradniesz mi papierosy.
-Ogień był mój. Wyszliśmy na zero... w kwestii papierosów. A teraz wysłuchaj mnie, tylko o to proszę. Później możesz mi łamać nos do woli, aż zetrzesz go na pył.
W pokoju zabiegowym zaroiło się od dymu, a białe ściany poszarzały, więc otworzyłem okno. Oparliśmy się podbrzuszami o parapet.
-Mów, co masz mówić - zarządziłem.
-To trwa już kilka miesięcy.
-Niech to szlag - zakląłem, zaciągając się nerwowo i szybko. Wdech za wdechem. Prawie pominąłem wydechy.
-Nie denerwuj się, tylko słuchaj. Chcąc, nie chcąc, spędzaliśmy ze sobą sporo czasu, bo często przesiadywałem u was w domu. Któregoś wieczoru, przeszło pół roku temu, kiedy odprowadzała mnie do przedpokoju, pocałowała mnie. Logiczne, że cholernie mi to schlebiało. Doskonale wiedziałeś, że mi się podoba. Jak kobieta. Bo jest kobietą. Młodą, ale kobietą. Musiałeś widzieć, jak na nią patrzę.
-Widziałem - warknąłem. - Ale udawałem, że nie widzę.
-Pamiętasz jak pod koniec wakacji wysłaliście Abby na obóz, a sami wybraliście się z Bree na romantyczny wypad tygodniowy do Francji?
-Pamiętam. Podrzuciliśmy ci wtedy Jazzy. Nie chciałem, żeby imprezowała od świtu do późnej nocy.
-I nie imprezowała - poinformował. Ale w świetle tego, co już usłyszałem i co dopiero miałem usłyszeć, wolałbym ją pijaną pod stołem na licealnej domówce. - Wtedy pierwszy raz poszliśmy do łóżka. Jazzy tego chciała, ja tego chciałem. Oddała mi swoje dziewictwo, czuła się przy mnie bezpiecznie, było nam razem naprawdę dobrze. I z każdym kolejnym razem jest coraz lepiej. - Potarł kciukiem skroń. - Nie chcę niczego ukrywać. Od tamtej pory jesteśmy razem. Stary, spójrz na mnie - poprosił, ale to nie było takie proste. - Spójrz mi w oczy, Justin. - Więc spojrzałem spod byka. - Kocham Jazzy. Kocham twoją córkę. Nie planowałem tego. Ale...
-Ale się zakochałeś - dokończyłem za niego i wtedy to do mnie dotarło: wiedząc, czym jest miłość, nie mogę zabraniać jej innym. - To chore. Pamiętam jeszcze, jak udzielałem ci lekcji zmiany pieluchy, a naszym manekinem była właśnie Jazzy. Do cholery, zmieniałeś jej pieluchy! 
-A teraz będę zmieniać pieluchy z nią - skwitował. - Kiedy mój dzieciak spyta w odległej przyszłości, na kim uczyłem się zmieniać pieluchy, odpowiem: na twojej matce.
Z nosa mi ciekło, głowa pulsowała, a z serca wychylały się stalowe ćwieki, a jednak zaśmiałem się krótko. Stwierdziłem, że nie zostało mi nic innego.
-Cieszysz się, chłopie - stwierdziłem. - Ty się naprawdę cieszysz.
-Pewnie, że się cieszę - uśmiechnął się w duchu, ale i na twarzy. - To najwyższa pora, żeby zostać ojcem.
-Widzę w tym wszystkim jeden plus. - Uniósł pytająco brwi. - Przynajmniej stać cię na alimenty. 
Jakiś mały skurczybyk we mnie krzyczał jeszcze przez chwilę, żebym mu nie odpuścił, żebym go dobił i zdarł mu z nosa solidny opatrunek, łamiąc kość w drugą stronę. Ale zamilkł, gdy zorientował się, że nic już nie wskóra.
-Kochasz ją? - upewniłem się.
-Najmocniej na świecie. Przyrzekam, będzie ze mną bezpieczna. Jest bezpieczna.
-Nieźle cię wzięło.
-Zupełnie jak kiedyś ciebie, z Bree.
-Jeszcze pamiętam.
I rzeczywiście pamiętałem. Nieprzespane noce (wcale nie z powodu seksu), nieustanny szum w głowie zmywający wszystko, co nie miało związku z Bree, ucisk w żołądku, jakby ktoś nasypał do niego stalowych serduszek. Co więcej, czuję się tak nadal, tylko szum jest stłumiony, noce zarwane przez seks, a stalowe serca nieco lżejsze. Ale nasza miłość nie zgasła jak świeczka. 
Natomiast miłość Zayna i Jazzy dopiero zapłonęła. Nie chciałbym zdmuchnąć ich płomienia. A jednocześnie bardzo bym chciał. I znów nie chciał. 
-Nie zgniotę cię na miazgę tylko dlatego, że twój dzieciak będzie cię potrzebował. I Jazzy cię potrzebuje. 
-Cieszę się, że to rozumiesz.
-Nie rozumiem - sprostowałem. - Ale postaram się zaakceptować. Dla niej. I w pewnym sensie dla ciebie też. Podczas kiedy ja mam żonę i dwójkę niemal dorosłych dzieci, twój najdłuższy związek trwał dwa miesiące. Robię to w trosce o twoje zdrowie psychiczne. 
Przez otwarte okno sączyło się światło z nieba, a my paliliśmy papierosy w milczeniu. Zayn skończył pierwszy i tym razem spytał, czy może kolejnego, a gdy zapytałem go, gdzie jego awaryjna paczka, odrzekł:
-Jazzy nie lubi, gdy palę.
-Bree też - westchnąłem.
Rozumieliśmy się bez słów. Natychmiast wypaliliśmy drugiego papierosa i trzeciego, i jeszcze czwartego. Jakbyśmy chcieli nasycić się na zapas. Po wszystkim Zayn wrzucił na nasze dłonie po dwie drażetki nierozpuszczalnej miętówki, żeby zatrzeć oczywiste ślady rodzinnej zbrodni, podaliśmy sobie ręce na zgodę, ja uścisnąłem Zayna nieco mocniej, niż to było konieczne, ale on zrozumiał i z kamiennym wyrazem twarzy, nieco podkolorowanym krwią, przyjął deformację kostek.
Wróciliśmy na oddział ratunkowy na parterze, obaj z wykrzywionymi nosami ukrytymi pod warstwą gazy i plastra, obaj umorusani krwią, obaj połączeni dzieckiem: ja swoim, on swoim. Nie było łatwo cieszyć się szczęściem przyjaciela, który jednak nie został wykreślony z tej zaszczytnej funkcji, i potępiać za miłość jednocześnie. Starałem się godzić te dwa obowiązki, z drobnym naciskiem na surowego ojca przed Bree.
Stały w poczekalni, wyglądały na skłócone, obie krzyżowały ramiona na piersi. Ale Bree co chwila urządzała podchody i zbliżała się do Jazzy krok po kroku, słowo po słowie. Kiedy dostrzegły nas obu, bez świeżej krwi na rękach, nie kryły, że spodziewały się ujrzeć jednego z nas w jednym, ewentualnie dwóch kawałkach, a drugiego poćwiartowanego. Tymczasem nigdy nie łączyło nas tak wiele i nigdy to, co nas dotąd łączyło, nie było tak cenne. W jednej chwili powierzyłem mu córkę i przyszłego wnuka. To znacznie więcej, niż zaoferowałbym komukolwiek i Zayn doskonale o tym wiedział.
Zanim podeszliśmy do naszych wybranek (co brzmi niewiarygodnie sztywno, choć prawdziwie), spytałem o coś, co gnębiło mnie od rana:
-Abby o was wiedziała?
Zayn zaśmiał się.
-Przyłapała nas w łóżku. Dostała dwa koła za milczenie. Mówię ci, bracie, jeśli kogokolwiek w swojej porąbanej rodzince, do której właśnie się zapisałem, miałbyś pilnować, to właśnie Abby. Jazzy przy niej to prawdziwy aniołek. Nie wliczając w to seksu. Wtedy aniołek spierdala do nieba.
-Och, zamknij się, bo zacznę żałować, że podzieliłem się z tobą papierosami.
Zayn podszedł do Jazzy, przytulił ją i pocałował w czoło. Byłem niemalże przekonany o obecności jego dłoni na jej podbrzuszu i pomyślałem, że mógłbym zarzucić mu wszystko, ale z całą pewnością Jazzy będzie przy nim bezpieczna. 
Tymczasem do mnie dotarła Bree, teraz nieco czulej obejrzała mój nos, a ja nieco czulej obejrzałem ją. Była ubrana w czarną koszulę i czarne jeansy, a włosy rozwiały się wokół jej głowy w ułożonych falach. 
-Czemu on wciąż żyje? - spytała z wyrzutem. Jakbyśmy umówili się, że wbiję mu w plecy siekierę, a teraz darował mu życie. 
-Bo ktoś musi płacić alimenty. I nauczyć gry w piłkę, jeśli urodzi się chłopiec. I bronić przed chłopakami, jeśli wyszła im dziewczynka.
Bree nie mogła wyjść z podziwu nacechowanego negatywnymi impulsami.
-Odpuściłeś mu? Dlaczego?
-Bo uświadomiłem sobie, że gdyby lata temu twoi rodzice nie odpuścili mi, straciłbym największy możliwy skarb. - Gdy pocałowałem ją w czoło, coś na nowo między nami rozkwitło, choć nigdy przedtem nie zwiędło. 
-Zrobił dziecko naszej córce - powiedziała, ale bez agresji, na jaką było ją stać. Miękła jak czekolada na słońcu.
-Nam też kiedyś pękła gumka, skarbie. Nigdy tego nie żałowaliśmy.
Westchnęła niepocieszona, że znów wyszło na moje. Potem spojrzała mi w oczy i spytała poważnie:
-Zaopiekuje się nią?
Skinąłem głową.
-Naprawdę ją kocha. I chociaż nie powiedział mi tego wprost, najchętniej już dziś wybrałby kolor farby do pokoju dziecięcego, a zaraz po tym położył dłoń na brzuchy Jazzy i uparł się, że już kopie. A skoro kopie, zostanie piłkarzem. Zayn zawsze o tym marzył.
-Może teraz zacznie rzadziej przesiadywać u nas.
-Dopóki nie pozwolimy Jazzy przeprowadzić się do niego, co nie nastąpi w przeciągu najbliższego dziesięciolecia, nie zdołamy wypędzić go z domu. Co oznacza kompletny brak czasu dla siebie. 
-Przydadzą się dźwiękoszczelne drzwi.
-Albo kącik schadzek w piwnicy. 
-Zawsze zostaje samochód - podsunęła.
-Albo - sięgnąłem do kieszeni po zapasowy komplet kluczy do domu Zayna i zakręciłem nimi na palcu. - Coś za coś. Uczciwa wymiana, nie sądzisz?
-Po ostatnim razie, kiedy przez dwie godziny podlewaliśmy u niego kwiatki, przekonałam się, że ma wygodne łóżko w sypialni - parsknęła. - Niech nie myśli, że oddamy mu córkę bezinteresownie.
Objęci, usiedliśmy na plastikowym krześle pod ścianą, które jęknęło niebezpiecznie pod naszym wspólnym ciężarem. Zakręciłem kosmyk włosów Bree i przemówiłem:
-Jesteśmy małżeństwem od kilkunastu lat, mamy dwie córki, niebawem zostaniemy dziadkami. Myślę, że nasza relacja zaszła już tak daleko, by przypieczętować ją najważniejszym, najbardziej odpowiedzialnym elementem - wstrzymałem oddech. - Kupmy sobie psa.
Ale nim Bree zdołałaby skomentować propozycję, do szpitala jak burza wpadła Abby, w czarnej koszulce bez rękawów, skórzanej kurtce przewiązanej w pasie, czarnych jeansach i czarnych tenisówkach. Czarne oprawki oczu odznaczały się z daleka, a na bladym ramieniu połyskiwał czarny świeżo wykonany tatuaż: coś na kształt paru chińskich znaków skomponowanych w przedziwną formację. A na nadgarstku zawieszone miała paski przytrzymujące kask motocyklowy.
-Kurczę, tata, naprawdę masz złamany nos - pochyliła się nade mną i przyjrzała badawczo. 
-A ty naprawdę masz szlaban na najbliższy miesiąc. Czy to, do cholery, tatuaż? - Złapałem ją za ramię. 
-Skoro Jazzy może zachodzić w ciążę i bzykać się z twoim kumplem, od mojego tatuażu chyba nikt nie umrze, prawda? Poza tym wpadłam tylko powiedzieć, że nie będzie mnie w weekend. Nauczcie się odbierać komórki, a zaoszczędzicie mi sporo czasu. 
I już jej nie było. Ale nie mogłem pozwolić, by wymknęła się i pognała w nieznane, zwłaszcza na motorze! Puściłem się biegiem do szpitalnych drzwi, ale zarejestrowałem wzrokiem tylko krótki ruch przy krawężniku: założyła kask, pod którym zaszyły się jej loki, wsiadła na tylne miejsce na motorze, objęła jakiegoś faceta, FACETA, nie chłopca, w pasie, po czym razem ruszyli. Krzyczałem, wymachiwałem pięścią i z każdą chwilą narażałem się na pobyt na obserwacji na oddziale psychiatrycznym, bo to jakbym awanturował się z powietrzem.
-Mówiłem ci - odezwał się Zayn, który niepostrzeżenie pojawił się tuż obok. - Abby to niezłe ziółko. Może w przeciwieństwie do Jazzy nie uwiodłaby faceta z wrodzonym profesjonalizmem, ale doskonale widziałbym ją w roli młodocianego dilera.
-Chyba żelków - parsknąłem.
-Żelków, nie żelków, ja tylko radzę ci mieć na nią oko. Nie wróci do domu z brzuchem, to pewne. Ale limo pod okiem i pogruchotane żebra też nie bywają przyjemne. 
Zayn odszedł, a ja jeszcze długo wpatrywałem się w punkt w przestrzeni, gdzie zniknęła motocyklowa smuga z Abby na tyłach. Jeśli w ciągu jednego dnia może wydarzyć się jeszcze więcej, potrzebuję drugiej osobowości, bo pierwsza pada na twarz w akcie kapitulacji. 
Żadnego psa. 
Żadnych kolejnych dzieci.
Wyjedziemy z Bree na Antarktydę, zamieszkamy w stacji badawczej i przez resztę życia będziemy zgłębiać żywot podbiegunowych wirusów.






~*~


Jezuniu, pisałam to tak długo, przez tyle dni, że gdybym miała teraz przeczytać początek, chyba wsadziłabym głowę w piasek, a potem wszystko usunęła. Dlatego nie czytam. Ale, Jezus, mam ich wszystkich dość. I Bree, i Justina, i Zayna, no wszystkich hahahah. Przepraszam, jeśli ten dodatkowy rozdział przedstawia koszmarny poziom, ale no, nie miałam siły żeby napisać go DOBRZE :((

Ale do rzeczy, cholernie Wam dziękuję za 400 000 wyświetleń. Prawdziwy sukces ♥