poniedziałek, 31 marca 2014

Rozdział 39...

Wpatrywałem się w biały proszek, który miałem zamiar wysypać na skraj dłoni, kiedy nagle stało się coś, co sprawiło, że moje serce na nowo zaczęło bić. Dłoń szatynki, którą cały czas trzymałem w swojej, zacisnęła się delikatnie. Momentalnie upuściłem woreczek z heroiną, który miękko wylądował na pościeli.
-Nie rób tego. - szepnęła, chociaż jej powieki nadal były zamknięte. Moje oczy rozszerzyły się kilkakrotnie, kiedy po raz pierwszy od dwóch miesięcy usłyszałem jej głosik. Jej cichy, słodki, spokojny głosik. Miałem wrażenie, jakby wszystko na nowo nabierało sensu. Nawet kolory stały się żywsze i bardziej pogodne. Po prostu znów stałem się szczęśliwy. Nic więcej.
-Kochanie... - wyszeptałem, obejmując obiema dłońmi jej dłoń. Dziewczyna powoli uniosł ciężkie powieki, mrugając kilka razy oczami. I w tym momencie uśmiechnęła się delikatnie. Uśmiechnęła się. Czekałem na to ponad dwa miesiśce. Czekałem, aby znowu móc spojrzeć w jej oczka, żeby móc zobaczyć jej piękny uśmiech.
Mimowolnie znowu zacząłem płakać, ale tym razem obiecałem sobie, że to już ostatni raz. Moje maleństwo żyje i będzie żyło, więc mi nie brakuje już niczego więcej.
Zobaczyłem, jak Bree, z lekkim trudem, opierta się na łokciach i podnosi do pozycji siedzącej.
-Skarbie, wiesz, że powinnaś leżeć? - spytałem, głaszcząc ją po policzku.
Szatynka jednak nic nie powiedziała, tylko usiadła prosto i wskazała ruchem ręki, żebym przybliżył się do niej. Objęła mnie swoimi szczupłymi ramionkami, przytulając się do mnie. Owinąłem ramiona wokół jej talii, chowając twarz w zagłębieniu jej szyi. Złożyłem na niej kilka delikatnych pocałunków i wziąłem głęboki oddech, napawając się ślicznym zapachem mojej księżniczki.
Wiecie, jak ja się teraz czułem? Jakbym urodził się na nowo. Po tylu dniach cierpienia, smutku i niepewności, znowu czuję, że mam po co żyć i że mam dla kogo żyć. To jakby zobaczyć słońce w deszczową i pochmurną noc. Nie trzeba mi buło niczego więcej.
-Tak cholernie za tobą tęskniłem. - wyszeptałem w jej włosy, gładząc jedną dłonią jej plecki.
-Ja też, Justin. - poczułem, jak musnęła delikatnie mój policzek. - Możesz mi powiedzieć, ile ja tu leżę?
-Już ponad dwa miesiące. - powiedziałem cicno, patrząc jej prosto w oczy.
-Ile? - tym razem jej głos był bardziej donośny.
-Dwa miesiące, skarbie. - zacichotałem, całując ją czółko. - Jak się czujesz?
-Dobrze. - mruknęła z uśmiechem na ustach. - Tylko plecy bolą mnie od leżenia. Najchętniej wstałabym i poszła na spacer. - wzruszyła słodko ramionkami.
-Jak tylko będziesz mogła, zabiorę cię na bardzo długi spacer. - zaśmiałem się pod nosem, podnosząc jej poduszkę i opierając o ścianę, aby mojej księżniczce wygodniej było siedzieć. - Przynieść ci coś, kochanie?
-Wody... - skinęła lekko główką, cały czas głaszcząc moją dłoń.
Sięgnąłem po butelkę, stojącą na szfce, a następnie odkręciłem nakrętkę i podałem piętnastolatce. Bree wypiła kilka łyków, oddając mi przedmiot.
-Dziękuję.
Siedziałem tam, jak zahipnotyzowany, pod wpływem jej spojrzenia. Ona również wpatrywała się prosto we mnie. Jednak kiedy ja uśmiechnąłem się delikatnie, wyraz jej twarzy zmienił się na smutny, a jednocześnie lekko przerażony. Odkryła kołdrę i uniosła swoją koszulkę, układając ręce na brzuchu. W momencie, kiedy zrozumiałem, co było powodem jej nagłej zmiany nastroju, pod moimi powiekami zebrały się łzy,lecz nie dałem im tym razem wypłynąć. Nie przy moim słoneczku, które zapewne nie chciałoby oglądać mnie w takim stanie.
-Co z Lily...? - spytała, lekko drżącym i łamiącym się głosem.
-Bree, ona... - zaciąłem się posyłając dziewczynie smutne spojrzenie. - Ona nie żyje...
W oczach szatynki ukazały się szklanki, a już po chwili po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Widok jej, płaczącej, sprawił, że moje serce ponownie się rozbiło, a nastrój powrócił do tego, sprzed dwóch miesięcy, kiedy to dowiedziałem, się, że mój maleńki aniołek, że moja córeczka nie przeżyła.
-Chodź tu do mnie, kochanie. - szepnąłem, przyciągając dziewczynę bliżej. Bree odpięła od siebie kilka kabelków i w tamtym momencie nawet ja nie pomyślałem, że może się to bardzo źle skończyć. Piętnastolatka wdrapała się na moje kolana i objęła moją szyję ramionami, wtulając się we mnie.
-Justin, ja ją kochałam. - wychlipała cicho, prosto do mojego ucha. - Chciałam mieć córeczkę. Chciałam mieć ją z tobą. - gładziłem ją po pleckach, czując, jak jej łzy moczą moją koszulkę.
-Ja też ją kochałem, słoneczko. - pocałowałem ją w główkę. - Ale nie możemy już o tym myśleć. To nam nie pomoże. Wiem, że to, co powiem, zabrzmi brutalnie, ale musimy o niej... zapomnieć.
Szatynka mocniej wtuliła się w moje ciało, siadając na mnie okrakiem. Ani ja, ani Bree nie zwróciliśmy uwagi na to, że przed chwilą wybudziła się z dwumiesięcznej śpiączki i jest jeszcze bardzo słaba. Jednak tęsknota i miłość przewyższyły wszystkie inne uczucia i emocje.
-Wróciłeś do tego... - mruknęła po chwili, przez co odsunąłem się od niej, patrząc prosto w jej czekoladowe tęczówki. - Wróciłeś do ćpania. - otworzyła dłoń, w której trzymała woreczek z heroiną.
-Ja przepraszam, maleńka. Nie potrafiłem sobie z tm wszystkim poradzić. To mnie przerosło. Przepraszam... - spuściłem głowę, czując wyrzuty sumienia. Jej tak zależało na tym, abym wyszedł na prostą i skończył z narkotykami, a ja znowu wpadłem w to bagno. I to jeszcze głębiej, niż ostatnio.
-Justin, nie przepraszaj mnie, bo słowa nic nie zmienią. - przeczesała delikatnie moje włosy, całując mnie w czoło. - Po prostu obiecaj mi, że spróbujesz z tym skończyć. - objęła moj twarz dłońmi, nie odrywając wzroku od moich tęczówek. - Nie karzę ci obiecać, że z tym skończysz. Masz tylko powiedzieć, że spróbujesz.
-Bree, ja...
-Justin, obiecaj, bo inaczej karzę ci stąd po prostu wyjść.
-Nie dam rady. Teraz biorę jeszcze więcej, niż kiedyś. - westchnąłem, sunąc dłońmi po jej bokach.
-Ostatnio też mówiłeś, że ci się nie uda, pamiętasz? Byłeś wtedy na najlepszej drodze. Ja ci pomogę, skarbie. - musnęła delikatnie moje usta, jednak ja postanowiłem pogłębić pocałunek. Zsunąłem dłonie na jej tyłeczek, przysuwając ją bliżej siebie. Bree wplątała palce w moje włosy, wsuwając język do moich ust.
Tak cholernie za nią tęskniłem. Tak cholernie chciałem już do końca życia trzymać ją na swoich kolanach, w swoich ramionach. Bałem się, że mogę znów ją stracić, że mogę znów cierpieć. Bałem się, że kiedy znowu zamknie oczy, gdy będzie chciała iść spać, otworzy je dopiero za dwa miesiące. To było po prostu przerażenie i rodzaj fobii. Nie chciałem jej już nigdy stracić. Ona musiała się mną opiekować, ponieważ sam nie dawałem rady. Po prostu wariowałem...
W tym momencie drzwi od sali otworzyły się, a do środka wszedł lekarz, razem z pielęgniarką. Kiedy tylko jego wzrok padł na Bree, stanął, jak wryty, a jego źrenice powiększyły się dwókrotnie. Po chwili jednak, potrząsnął głową, aby pozbyć się zaskoczenia.
-Przepraszam, że przeszkadzam, ale to jest szpital, nie wasza sypialnia. - okaszlnął głośno, zakładając ręce na piersi.
-Zauważyłem. Gdyby to była sypialnia, już dawno pozbylibyśmy się ubrań. - posłałem mężczyźnie przesłodzony uśmiech, w czasie, kiedy Bree zsunęła się z moich kolan i, spuszczając głowę, usiadła na swoim miejscu.
-Witamy wśród żywych, panno Marks. - lekarz, z uśmiechem na ustach, podszedł do łóżka. - A ciebie muszę teraz prosić o opuszczecie sali. Muszę zbadać pacjentkę. - zwrócił się do mnie, wskazując gestem ręki drzwi.
-To dlaczego nie może pan zrobić tego przy mnie? - uniosłem brwi, opierając się o kolana. Zupełnie nie rozumiałem, czemu badanie mojego aniołka było taką tajemnicą. Po pierwsze, i tak powie mi wszystko, co przekaże jej lekarz, a po drugie, jeśli miałaby się rozebrać, tym bardziej może to robić przy mnie.
-Przykro mi, takie są przepisy. Poczekaj na korytarzu. - podszedł do Bree i odkrył lekko jej kołdrę, jednak kiedy ja w dalszym ciągu siedziałem obok, odwrócił się w moją stronę. - Spokojnie, zaraz ci ją oddam.
Z głośnym westchnieniem podniosłem się z miejsca i powlekłem w kierunku drzwi, słysząc za sobą cichy śmiech szatynki. Śmiech, który na nowo budził mnie do życia...
***Oczami Bree***
Pokręciłam z rozbawieniem głową, widząc, jak Justin z trudem dał się wygonić z sali. Kiedy tylko drzwi się zamknęły, lekarz podszedł do mnie, z rozbawionym wyrazem twarzy.
-Ależ on cię cholernie kocha. - mruknął mężczyzna, podnosząc moją koszulkę.
-Aż trudno uwierzyć... - pokiwałam lekko głową, cały czas wpatrując się w drzwi, jednak przestałam, kiedy poczułam dłonie lekarza na moim brzuchu. W moich oczach automatycznie zebrały się łzy, które mimowolnie spłynęły mi po policzkach. Chciałam je zatrzymać, jednak nie potrafiłam. To boli. Strata dziecka cholernie boli. Chociaż na początku nie chciałam dopuścić do siebie informacji, że jestem w ciąży, później pokochałam swoją córeczkę. Chciałam się nią zaopiekować od momentu, kiedy Justin powiedział, że ją pokochał.
-Dziecko, co się stało? - lekarz spojrzał w moje załzawione oczy.
-Po prostu nie mogę się pogodzić, że jej już nie będzie. - wychlipałam, spoglądając znacząco na swój brzuch. - Może pan powiedzieć, że co piętnastolatka może o tym wiedzieć. Taka jest prawda. Gówno wiedziałam, ale ją kochałam, a to jest przecież najważniejsze.
-Rozumiem, że jest ci ciężko, ale powinnaś się teraz skupić na czymś innym, a tak konkretnie, to na kimś. Twój chłopak był w bardzo złym stanie psychicznym. Przez dwa miesiące przychodził tu codziennie, a właściwie, prawie stąd nie wychodził. Cały czas czuwał przy tobie, żeby nie przegapić najmniejszej nawet chwili. Powinnaś się nim teraz zaopiekować, jak swoim dzieckiem.
Przyłożyłam obie dłonie do ust, a spod moich powiek wypłynęło jeszcze więcej łez. Pokręciłam szybko głową, chociaż sama nie wiedziałam do końca, dlaczego.
-Przez dwa miesiące? - szepnęłam, ocierając mokre policzki.
-Tak. Siedział przy tobie, rozmawiał z tobą i płakał. Godzinę temu powiedziałem mu, że nie dajemy ci żadnych szans. - zaciął się na moment, biorac głęboki oddech. - Nigdy w życiu nie widziałem tak zrozpaczonego człowieka, a jestem lekarzem i, niestety, dość często muszę przekazywać rodzinom te najgorsze wiadomości. Siedział na korytarzu, płakał i cały czas trzymał w rękach tego misia. - wskazał pluszaka, którego dostałam od Justina.
-Boże, nie wiedziałam... - mój głos drżał. Po prostu drżał. Cała się trzęsłam i nie mogłam opanować emocji.
Niewiele myśląc odkryłam kołdrę i wstałam, ignorując zawroty głowy. Czułam się słaba. Bardzo słaba. Ciężko mi było utrzymać równowagę, ale się starałam.
-Natychmiast masz się położyć. - lekarz podniósł głos, jednak zignorowałam go i w samych skarpetkach podeszłam do drzwi. Drżącą ręką złapałam za klamkę, po czym wyszłam na korytarz, gdzie przy jednej ze ścian stał Justin i opierał się o nią.
-Kochanie, co... - nie dałam mu dokończyć, ponieważ szybkim krokiem podeszłam do niego, zarzuciłam mu ręce na szyję i, stając na palcach, wtuliłam się w jego ciało.
-Ja nie wiedziałam, że ty tak to wszystko przeżywałeś. - wychlipałam cichutko do jego ucha. - Ja nie wiedziałam. Przepraszam. Nie chciałam, żebyś płakał przeze mnie. Justin, przepraszam...
-Kochanie, spokojnie. Nie masz za co mnie przepraszać. - mówiąc to, gładził dolną część moich pleców, pod koszulką. - Po prostu się bałem. Cholernie się o ciebie bałem. Nie wiedziałem, czy będę miał jeszcze okazję porozmawiać z tobą, zobaczyć twój uśmiech i twoje oczy. Bałem się...
Objęłam dłońmi jego twarz i pogładziłam kciukami policzki szatyna.
-Przepraszam, Justin. Obiecuję, że już nigdy więcej cię nie zostawię. - musnęłam delikatnie jego wargi, a po chwili powtórzyłam czynność.
-Posłuchajcie mnie. - nasze wzajemne okazywanie uczuć przerwał głos lekarza. - Ja rozumiem, że się za sobą stęskniliście, ale nie możecie ryzykować twojego życia. - spojrzał na mnie znacząco. - To, że się obudziłaś, że dobrze się czujesz i nic cię nie boli nie oznacza, że możesz zachowywać się, jakbyś była całkowicie zdrowa. Praktycznie w każdej chwili możesz stracić przytomność i wszystko zacznie się od nowa. - oboje spuściliśmy głowy, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji oraz jego słów. - Ale skoro już wstałaś, możesz pójść ze mną na badania, jeśli oczywiście jesteś w stanie.
-Tak. - skinęłam głową, czując ramiona Justina oplątane wokół mojej talii. - Pójdę tylko po buty. - zaśmiałam się cicho, wskazując na dół, na swoje różowe skarpetki w serduszka.
Wyplątałam się z objęć Justina, wchodząc z powrotem do sali szpitalnej. Przy Justinie i lekarzu starałam się udawać, jednak tak na prawdę mocno bolała mnie głowa, nogi mi się uginały i czułam kłucie w żebrach. Doszłam do łóżka, a kiedy chciałam wsunąć stopy w trampki, usiadłam na łóżku, łapiąc się za skronie.
-Kochanie, wsystko w porządku? - do sali wszedł szatyn, ze zmartwionym wyrazem twarzy. - Co się dzieje?
Nic nie odpowiedziałam, tylko położyłam się na łóżku, zamykając oczy. Wzięłam kilka głębokich oddechów i starałam się opanować mój zły stan, ponieważ nie chciałam kolejny raz przestraszyć Justina. Już wystarczająco dużo się przeze mnie nacierpiał.
Poczułam, jak łóżko obok mnie się ugina, co oznaczało, że chłopak usiadł na materacu. Jego palce delikatnie przeczesały moje włosy, odrzucając je z twarzy.
-Skarbie... - szepnął, całując moją dłoń. - Kochanie, martwię się...
-Przepraszam. - odetchnęłam głęboko, podnosząc się powoli do pozycji siedzącej. - Przepraszam, po prostu słabiej się poczułam. Już jest dobrze. - posłałam mu uspokajający uśmiech, muskając jego policzek.
-Może nie powinnaś wstawać, niunia.
-Jest w porządku. - zapewniłam po raz drugi i powoli podniosłam się z łóżka. Niemal natychmiast poczułam zawroty głowy, jednak zanim zdążyłam się przewrócić, silne ramiona oplątały sie wokół mojego pasa.
-Wszystko w porządku, tak? - mruknął z wyrzutem. - Nie okłamuj mnie, kicia. - poczułam, jak moje stopy odrywają się od ziemi, kiedy szatyn wziął mnie na ręce, jak pan młody pannę młodą. - Trzeba mi było powiedzieć, że nie czujesz się najlepiej.
-Przepraszam. - objęłam ramionami jego szyję i schowałam twarz w jej zagłębieniu.
Justin wyszedł na korytarz, kierując się w stronę jednego z pomieszczeń na tym samym korytarzu. Kiedy do moich oczu doszło rażące światło, postawił ostrożnie moje ciało na ziemi, cały czas przytrzymując mnie, abym nie upadła.
-Usiądź tutaj. - lekarz wskazał mi specjalne krzesło, więc podeszłam do niego i zajęłam miejsce. Justin oczywiście szedł zaraz za mną i nawet w momencie, kiedy już siedziałam i nie było zagrożenia, że się przewrócę, on dalej trzymał mnie za rękę. Pochyliłam się lekko i musnęłam jego usta, jednak Justin postanowił to wykorzystać i niemal natychmiast wsunął swój język do moich ust. Zaśmiałam się, układając dłoń na jego policzku. Czułam, jak całował mnie delikatnie i namiętnie, a nie brutalnie. Robił to dokładnie tak, jak chciałam i jak potrzebowałam. Dawał mi to, za czym tęskniłam...
-Jesteście młodzi i na takie czułości będziecie mieli jeszcze na prawdę dużo czasu. Ale teraz na prawdę muszę wam przerwać, ponieważ nigdy nie zbadam pacjentki. - na ustach lekarza utrzymywał się lekki uśmiech. - Pozwolę ci zostać, ale nie możesz mi przeszkadzać. -zwrócił się do Justina, wskazując mu jedno z krzeseł.
-Dobrze. - szatyn skinął głową i odsunął się ode mnie, przelotnie muskając mój policzek.
-Połóż tutaj rękę. - mężczyzna stanął obok mnie, wskazując na oparcie fotela.
Przygryzłam dolną wargę, spoglądając ukradkiem na Justina. Chłopak niemal natychmiast zrozumiał, o co mi chodzi i wstał z krzesła.
-Proponuję drugą rękę. - wyszczerzył się do lekarza, jednak jego uśmiech stawał się coraz mniejszy, kiedy lekarz spojrzał na szatyna, a następnie przeniósł swój wzrok na drzwi, prowadzące na korytarz. - Już nie przeszkadzam. Ja tylko zaproponowałem. - uniósł ręce w geście obronnym, z powrotem opadając na krzesło.
Z głośnym westchnieniem oparłam ramię o oparcie krzesła, ukazując tym samym ślady po wkłuciach w żyłę. Lekarz uniósł brwi, lekko zdziwiony tym widokiem. Podszedł do Justina i uniósł jego rękę, patrząc w to samo miejsce, co u mnie.
-Idealnie się dobraliście. - mruknął pod nosem, kręcąc lekko głową. - Boli cię to? - spytał, przejeżdżając palcami po moich śladach.
-Nie, to stare rany. - odparłam, bawiąc się skrawkiem koszulki.
-Wiecie, że powinienem to zgłosic na policję? - popatrzył na nas, zakładajac swoje gumowe rękawiczki.
-Byliśmy już na policji. - wzruszyłam lekko ramionami. - Oni wiedzą.
Lekarz nic już nie odpowiedział, tylko wział strzykawkę i przyłożył igłę do mojej żyły. Wkłuł ją delikatnie, a następnie odciągnął jedną probówkę z krwią, potrzebną do podstawowych badań.
-Dobrze, a teraz stań na wagę. - powiedział, po przyłożeniu wacika, nasączonego spirytusem, do rany.
Wstałam z krzesła i na miękkich nogach podeszłam do wagi, stojącej na podłodze, w kącie pomieszczenia. Stanęłam na niej, zakładając ręce na piersi. Mężczyzna podszedł bliżej i spojrzał przez moje ramię na cyferki, które wskazały 44 kilogramy.
-Wiesz, że masz niedowagę? - zapytał, zapisując informacje w karcie.
-Tak. - westchnęłam, jednak w głębi duszy nie słuchałam jego słów. Od zawsze byłam lekka i dobrze mi z tym. Nie chorowałam, więc nie miałam również powodów, aby się tym przejmować.
-Dobrze, na razie to wszystko. Wracaj teraz do łóżka i najlepiej się prześpij. W ogóle nie powinienem pozwolić ci wstawać, ale cóż... - spojrzał najpierw na mnie, a zaraz potem na Justina. - I tobie też radzę się porządnie wyspać. - mruknął, kiedy uporządkował swoje papiery. - Przyjdę jeszcze za chwilę, aby podłączyć ci kroplówkę. Możecie iść.
Justin podszedł do mnie i, pomimo moich protestów oraz zapewnień, że wszystko jest w porządku i nie ma powodów do obaw, wziął mnie na ręce i zaniósł do mojej sali szpitalnej. Położył moje ciało ostrożnie na łóżku i przykrył je kołdrą, następnie siadając na krześle obok mnie. Po paru chwilach do pomieszczenia wszedł lekarz.
-To konieczne? - jęknęłam, patrząc na kroplówkę. Nie chodzi o to, że bałam się igieł. Będąc narkomanką, byłam do nich przyzwyczajona. Po prostu to cholerstwo jest strasznie niewygodne. Ma się wtedy ograniczone ruchy, a mi, nie ukrywam, bardzo to przeszkadzało.
-Jeszcze dzisiaj tak. Zobaczymy, jaki będzie twój stan w kolejnych dniach.  - odparł, podłączając mi do żyły kroplówkę. - A teraz zostawiam was samych i mam nadzieję, że będziecie grzeczni. Pamiętajcie, że to jest szpital, a w salach obok leżą chorzy, w tym dzieci. - posłał nam znaczące spojrzenie, po czym wyszedł z sali.
Jak na zawołanie parsknęliśmy śmiechem, kręcąc z rozbawieniem głowami.
-Musimy narobić trochę niepotrzebnego hałasu. - Justin puścił do mnie oczko, przez co oberwał lekko w ramię.
-Teraz, to ty musisz się porządnie wyspać, kochanie. - posłałam mu sceptyczne spojrzenie. - Musisz odpocząć, bo inaczej sam wylądujesz w szpitalu, pod kroplówką.
-Nie ma szans, że cię teraz zostawię. - odparł śmiertelnie poważnie.
-Ja cię o to proszę. Uszanuj to, że się o ciebie martwię i nie chcę, żebyś przeze mnie narobił sobie kłopotów zdrowotnych. Jesteś wyczerpany i należy ci się długi wypoczynek.
-Nie, Bree. - odparł stanowczo, lecz za tą stanowczością kryła się również odrobina... strachu?
-Justin, spójrz na mnie. - mruknęłam, a kiedy chłopak nie posłuchał, powtórzyłam. - Skarbie, proszę cię. Spójrz na mnie. - tym razem posłuchał, jednak moje serce na moment stanęło, kiedy spostrzegłam szklanki w jego oczach. - Co się dzieje? - objęłam jego twarz dłońmi, gładząc kciukami jego policzki.
-Ja... - zająkał się, szukając w głowie odpowiednich słów. - Ja się boję. Tak, boję się, że to może wrócić. Że kiedy zamkniesz oczy, otworzysz je dopiero za dwa miesiące, a ja znowu będę cierpiał i umierał z tęsknoty. Boję się, że kolejny raz mogę stracić moje słoneczko, które tak cholernie kocham. Boję się i najchętniej zrobiłbym wszystko, żebyś już nigdy nie poszła spać i nie zamknęła oczu. Po prostu się boję... - zakończył z głośnym westchnieniem.
Na prawdę wzruszyłam się tym, co powiedział. Nie wiedziałam, że to wszystko tak bardzo odbiło się na jego psychice. Owszem, wiedziałam, że płakał i było mi go przez to cholernie szkoda, ale nie podejrzewałam, że się bał i zrobiło to na nim tak ogromne wrażenie. Po mojej śpiączce pozostał mu uraz.
-Justin... - ponownie objęłam jego twarz, całując go delikatnie w czoło. - Obiecuję ci, że już cię nie zostawię. Nie zrobię ci tego. Widzę, ile ta sytuacja cię kosztowała. Przepraszam. - złączyłam delikatnie nasze wargi, składając na jego ustach spokojny pocałunek. - Proszę cię. Idź do domu, wyśpij się, powiedz Ryanowi, że się obudziłam, a rano, kiedy tu wrócisz, ja będę czekać na ciebie z uśmiechem na ustach, dobrze?
-Bree, ja...
-Dobrze? - powtórzyłam, przerywając mu w połowie zdania.
-Dobrze, księżniczko. Śpij dobrze. - ostatni raz nachylił się nade mną, składając pocałunek na moim czole, po czym z głośnym westchnieniem wstał z krzesła i wyszedł z sali.
*~*~*~*~*~*~*~*
Hejka Kochani ;*
Jej, nie wiem czemu, ale wiele osób myślało, że poprzedni rozdział był ostatnim...
Ten rozdział dedykuję wspaniałym dziewczynom, które piszą jutro testy. Trzymam kciuki!!!
CZYTASZ=KOMENTUJESZ
Zapraszam na mojego aska:
ask.fm/Paulaaa962
Kocham Was i do następnego ;*
Ps. Chciałam również polecić cudowne opowiadanie:
you-left-me-alone.blogspot.com

niedziela, 30 marca 2014

Rozdział 38...

Ten dzień był zdecydowanie najgorszym, w całym moim życiu. Chociaż zaczął się pięknie, u mnie w sypialni, wieczór zmienił się w koszmar. Całą moją głowę zajmowały tylko dwie myśli. Pierwszą z nich była śmierć naszego, nienarodzonego jeszcze, dziecka. Drugą natomiast była śpiączka Bree i świadomość, że może już nigdy się nie obudzić. To bolało. Tak cholernie bolało, że miałem ochotę krzyczeć i wrzeszczeć, wyzywając wszystkich.
Wiedziałem jednak, że mój ból ukoić może tylko jedna rzecz...
Przeszedłem przez bramę na cmentarzu i skierowałem się w stronę opuszczonej części miasta, mając nadzieję, że spotkam go właśnie tam. Z kieszeni wyciągnąłem kolejnego papierosa i, podpalając jego koniec, wsunąłem między wargi, aby mocno zaciągnąć się dymem i wypuścić go po chwili. Kiedy ujrzałem przed sobą grupę chłopaków, przetarłem twarz dłońmi, aby mieć pewność, że nie zostały na niej drobne pozostałości łez. Tak na prawdę, cały czas musiałem się powstrzymywać. Miałem ochotę najnormalniej w świecie się rozpłakać. Miałem wrażenie, że razem ze łzami, ubywa ze mnie część bólu. Jednak kiedy tylko moje oczy wysychały, cierpienie powracało, ze zdwojoną siłą.
-Siema. - mruknąłem cicho, widząc przed sobą postać Austina, McCanna oraz paru ich kumpli.
-No witam. - do twarzy Jasona, jak zwykle, przyklejony był uśmiech. - Co cię tu do nas sprowadza. - oparł się o mur, zakładając ręce na piersi.
-Potrzebuję parę działek. - mruknąłem, wkładając ręce do kieszeni.
-No proszę! Kolega Bieber przestał zachowywać się, jak Romeo i powrócił do dawnego życia. Przyznaj się. Bree kopnęła cię w dupę, czy znalazł sobie kogoś nowego? - zakpił, podnosząc mi tym ciśnienie. - Widać, ta mała dziwka nie potrafi zostać w łóżku jednego faceta dłużej, niż tydzień. - kiedy już miałem się na niego rzucić, wyprzedził mnie Austin, uderzając McCanna w szczękę.
-Jeszcze raz tak o niej powiesz. - warknął, prosto w jego twarz.
Kiedy ich tematy mimowolnie zeszły na temat Bree, odłączyłem się od rozmowy, pogrążając się we własnych myślach. Przed oczami ukazała mi się drobna postać szatynki. Nieprzytomnej szatynki, która w szpitalu walczyła o życie.
-Dasz mi w końcu te dragi? - mruknąłem po pewnym czasie, wręczając szatynowi plik banknotów.
-Lubię robić z tobą interesy. - poklepał mnie po ramieniu, kładąc na mojej otwartej dłoni kilka skrętów oraz działek kokainy i heroiny.
Skinąłem jedynie głową, a następnie odszedłem w przeciwnym kierunku. Zanim jednak zdążyłem przejść więcej, niż dwadzieście metrów, zatrzymał mnie głos Austina.
-Stary, poczekaj! - krzyknął, podbiegając do mnie. Zatrzymałem się więc, spoglądając na niego pytająco. - Oni są ślepi, ale ja widzę, że płakałeś. Masz całe czerwone oczy. - zaczął, wskazując głową na moją twarz. - Co się stało? Coś z Bree?
-Leży w szpitalu. Jest w śpiączce i nie wiadomo, czy się obudzi. A do tego wszystkiego, nasza córeczka nie żyje. - starałem się. Na prawdę starałem się być twardy. Udało mi się powstrzymać łzy, jednak cały byłem roztrzęsiony. Nie potrafiłem spokojnie o tym opowiadać. Nie potrafiłem nawet o tym myśleć.
-Ja - jak to w śpiączce. - wyraz twarzy Austina był zszokowany, kiedy brunet zająkał się, wpatrując tępo w przestrzeń.
-Mieliśmy wypadek samochodowy. Według policji, jakiś skurwysyn próbował nas zabić. - warknąłem przez zaciśnięte zęby. Kiedy swój ból i rozpacz zmieniałem w gniew, łatwiej było mi go znosić.
-O Boże... - szepnął, wplątując palce we włosy i szarpiąc nimi z frustrcją. - W którym szpitalu? - spytał po chwili, przenosząc wzrok na mnie.
-Na Hope Street. - mruknąłem, spoglądając na zegarek, wskazujący 1:30. - Ale nie radzę ci iść tam teraz, bo te pielęgniarki są na prawdę wkurwiające.
-Będę rano... - wymamrotał pod nosem. Widziałam, że porządnie wstrząsnęła nim ta informacja. Jeszcze przez tę chwilę starał się ukrywać emocje, jednak kiedy zobaczyłem, że pożegnał się z kumplami i odszedł, sam, w przeciwnym kierunku, podejrzewałem, że po jego policzkach najnormalniej w świecie spłynęły łzy. Muszę przyznać, że myliłem się co do Austina. Nie jest takim skurwielem, za jakiego miałem go na samym początku. Moje wyobrażenie o nim zmieniło się po wizucie w domu Jenifer. Widać, że kocha Bree, więc ja automatycznie zyskałem do niego szacunek.
Wsuwając drżącą ręką narkotyki do kieszeni, postanowiłem sobie, że wezmę dopiero wtedy, kiedy będę w szpitalu. Zbyt długo jednak nie brałem, żeby móc opanować się na widok narkotyków. Przeszedłem ledwo kilka kroków, kiedy wyjąłem z kurtki jednego skręta. Podpaliłem jego koniec metalową zapalniczką i wsunąłem do ust, zaciągając się mocno. Brakowało mi tego. Cholernie mi tego brakowało. Wiem, że obiecałem Bree, że nie będę brał, jednak ta sytuacja jest silniejsza ode mnie.
Ze skrętem między wargami udałem się z powrotem do szpitala. Parę minut później byłem już na miejscu. Wszedłem głównym wejściem, uprzednio wyrzucając niedopałek skręta do kosza w parku. Spojrzałem przelotnie na pielęgniarkę w średnim wieku, której najwyraźniej nie podobało się to, że wracam do szpitala o tej porze. Ja jednak miałem głęboko w dupie to, co jej się podoba, a co nie. Przyszedłem do mojej księżniczki i nawet siłą by mnie stąd nie wyciągnęli.
Kiedy stanąłem pod drzwiami sali numer 126, złapałem za klamkę i wszedłem do środka, zastając Ryana, wstającego z krzesła przy łóżku. Spoglądając w moją stronę, posłał mi blady uśmiech, jednak ja nie potrafiłem go odwzajemnić. Zająłem jego wcześniejsze miejsce, obejmując dłońmi maleńką rączkę Bree.
-Nie powinieneś zostać sam. - mruknął Ryan, klepiąc mnie lekko po plecach.
-Nie będę sam. - odparłem, wyciągając z kieszeni narkotyki. Położyłem je na białej pościeli, wpatrując się w woreczki z białym proszkiem.
-Od ilu nie brałeś? - uniósł brwi, wkładając dłonie do kieszeni kurtki.
-Od dwóch tygodni. - spuściłem głowę, kreśląc wzorki na dłoni Bree. - Dla nich chciałem z tym skończyć. Dla Bree i dla Lily. - przygryzłem mocno dolną wargę, na wspomnienie o mojej maleńkiej córeczce.
-Justin, pamiętaj, że mała żyje i nie będzie zadowolona, kiedy dowie się, że wróciłeś do ćpania.
-Ja sobie z tym nie radzę. To wszystko po prostu przerosło mnie psychicznie. Teraz czuję się sto razy gorzej, niż po śmierci moich starych. A ty wiesz dobrze, co było wtedy.
-Ja ci tylko mówię, że Bree nie chciałaby, abyś znowu wylądował na dnie. Ona walczy teraz dla ciebie, a ty się poddajesz.
Chwilę analizowałem w głowie jego słowa. Miał rację. Kurwa, miał rację. Jednak ja nie radziłem już sobie z bólem, który paraliżował całą moją duszę. Chciałem chociaż na chwilę o tym zapomnieć i przestać cierpieć.
-Przepraszam cię, ale chcę zostać sam. - mruknąłem w końcu, nie patrząc mu w oczy.
Ryan bez słowa opuścił pomieszczenie, zostawiając mnie samego z Bree. Z moim kochanym aniołkiem, który leży tutaj, nie dając znaku życia.
Wziąłem do ręki jeden z woreczków z kokainą i wysypałem jego zawartość na skraj drżącej dłoni. Westchnąłem głośno, po czym zacząłem wciągać biały proszek. Po paru chwilach poczułem, jak odprężenie ogarnia całe moje ciało. Właśnie tego potrzebowałem w tym momencie. Narkotyki spowodowały, że mój ból w znacznej części został zakryty. Kochałem to uczucie błogości i braku jakichkolwiek zmartwień.
-Zobaczysz, kochanie. - ułożyłem głowę na kołdrze, którą przykryta była szatynka. - Już niedługo otworzysz swoje piękne oczki i znowu będziemy żyć tak, jak dawniej. Twoi rodzice mnie zaakceptowali, więc nie musisz się niczym martwić. Wszystko się ułoży. - pogłaskałem ją po policzku i przeczesałem jej włoski. - Dla mnie ważna jesteś tylko ty... - szepnąłem, ziewając cicho. - Tylko ty... - powtórzyłem, czując, jak moje powieki robią się ciężkie. Po paru chwilach po prostu zasnąłem, przygnieciony ciężarem dzisiejszych zdarzeń.
***
Obudziłem się rano, słysząc ciche otwieranie drzwi. Przetarłem zaspane oczy i spojrzałem w stronę wejścia, gdzie pojawiła się postać Austina.
-Siema. - mruknął cicho, podchodząc bliżej łóżka ze zmarwionym wyrazem twarzy. Oparł się o jego ramę, przyglądając się Bree. Automatycznie przygryzł dolną wargę, kiedy spojrzał w jej zamknięte oczy.
-To boli... - mruknąłem, wiedząc, że brunet zrozumie, o czym mówię.
-Nie tylko ciebie. - mruknął, pociągając cicho nosem.
-Wiem. - westchnąłem, przykładając do ust maleńką dłoń Bree.
-Od ilu jesteście razem? - Austin przysunął do siebie jedno z krzeseł.
-Od trzech dni. - zaśmiałem się cicho, biorąc do ręki woreczek z kokainą. Wciągnąłem całą działkę, ponieważ tak łatwiej mi było funkcjonować. - Chcesz? - spytałem bruneta, wskazując na dragi.
-Dzięki, jestem już po śniadaniu. - posłał mi znaczące spojrzenie, które niemal natychmiast zrozumiałem. - Justin... - tym razem jego gos był niepewny i nieśmiały. - Który to był tydzień?
Zacisnąłem szczękę, wbijając tępy wzrok w ścianę przede mną. Cholernie chciałem uniknąć tego tematu. Pustka, jaką czułem w sercu była ogromna i wręcz nie do zniesienia. Nie chciałem tego wspominać. Wiem, że brutalnie to zbarzmi, ale dla własnego dobra, dla swojego zdrowia psychicznego, chciałem zapomnieć, że Bree była w ciąży, zapomnieć, że miałem zostać ojce. Zapomnieć, że istniał ktoś taki, jak Lily...
-Piąty. - wymamrotałem, starając się zachować pozory niewzruszonego.
-Czyli na początku wasze relacje były w stylu "przyjaciele od seksu", tak?  - oparła się o swoje kolana, wbijając we mnie wzrok. Zachichotałem cicho, kręcąc przy tym głową.
-Nie, Bree nie poszłaby dobrowolnie do łóżka z facetem, którego nie kocha.
-Co masz na myśli, mówiąc "dobrowolnie"?
-Upiłem ją i wykorzystałem. - mruknąłem cicho, oblizując przy tym wargi. - Tak, wiem, że zachowałem się, jak zwykły gówniaż, ale zanim będziesz chciał coś powiedzieć, popatrz lepiej na siebie. - przerwałem mu, kiedy chłopak otwierał usta, aby coś powiedzieć. Skinął głową, przyznając mi tym samym rację.
Siedzieliśmy przez chwilę w cisy, którą przerwał dźwięk otwieranych drzwi. Równocześnie spojrzeliśmy w stronę wejścia, gdzie do sali weszła mama Bree.
-Dzień dobry. - powiedzieliśmy, kolejny raz równocześnie.
-Cześć, chłopcy. - posłała nam blady uśmiech. Kiedy spojrzałem w jej oczy, widziałem, że płakała. Może nie tyle, co ja, ale płakała.
Po chwili jej wzrok padł na narkotyki, rozłożone na szafce nocnej. Podeszła do mnie i uniosła moją twarz, patrząc mi prosto w oczy.
-Dziecko, przecież ty jesteś naćpany. - westchnęła cicho, odsuwając się i zakładając ręce na piersi.
-Chciałem podkreślić, że mam dwadzieścia jeden lat i raczej nie jestem już dzieckiem. - mruknąłem, układając głowę na białej pościeli.
-Wiesz, że powinnam to zgłosić lekarzom?
-A zrobi to pani? - spojrzałem na nią przelotnie.
-Nie zrobię. - ponownie westchnęła, gładząc mnie po plecach.
-Ja sobie po prostu z tym wszystkim nie radzę. Nie potrafię tu siedzieć i udawać, że nic się nie stało. Straciłem córeczkę, a miłość mojego życia leży tutaj i nie wiadomo, kiedy się obudzi. Po prostu nie wytrzymuję psychicznie. - nie przejmowałem się nawet tym, że zaraz obok siedział Austin. Jeśli na prawdę kochał Bree, powinien mnie zrozumieć.
-Wiem, Justin. Widzę to. Widzę, jak na nią patrzysz i słyszę, co o niej mówisz.
-A co, jeśli ona się nie obudzi? - na samą myśl, po moich policzkach spłynęły łzy.
-Posłuchaj mnie teraz uważnie. Wiem, że chcesz, aby się obudziła. Ona walczy tylko dla ciebie. Nie możesz tracić nadziei i się poddać, ponieważ wtedy nie będzie miała dla kogo tu wrócić...
-Dziękuję. - szepnąłem i po raz kolejny przytuliłem się do niej.
Tak po prostu...
***Dwa miesiące później***
Mijały dni, tygodnie, miesiące, a moja księżniczka nawet się nie poruszyła. Nie dała żadnego znaku życia. Nic, co mogłoby przybliżyć ją do tego świata.
Rodzice Bree przychodzilo coraz rzadziej. Chociaż starali się to ukryć, widziałem, że powoli tracili nadzieję na odzyskanie córki. Godzili się z tym, że ich dziecko umrze. W międzyczasie dowiedzieli się, że Ryan żyje. Kiedy blondyn wytłumaczył im wszystko, wybaczyli mu i postanowili zacząć wszystko od nowa.
Widziałem. Widziałem w oczach ich wszystkich, że pogodzili się z tym, co się stało. Pogodzili się, że Bree może już nigdy nie otworzyć oczu i może już nigdy nie uśmiechnąć się w ten swój przepiękny sposób.
Jej rodzice powrócili do normalnego życia. Ryan tak samo. Rzadko przychodził do szpitala. Widziałem, że bolała go cała ta sytuacja i starał się o niej zapomnieć.
***Wspomnienie***
Wpadłem do siebie do pokoju, aby jak najszybciej wziąć prysznic, przebrać się i wrócić do szpitala. Do mojej księżniczki, która w każdej chwili może wrócić na ten świat, lub przejść na tamten. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek zrobić, drzwi otworzyły się, a do środka wszedł Ryan, Zayn oraz Brady.
-Stary, odpuść sobie... - westchnął cicho blondyn. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem, starając się rozszyfrować jego słowa. - Nie obudzi się...
Po moich policzkach kolejny raz zaczęły spływać łzy, jednak tym razem, głównym uczuciem, które zawładnęło moim ciałem, była złość.
-Nic nie wiesz. - warknąłem, zaciskając szczękę. - To, że ty straciłeś nadzieję, nie oznacza, że ja również ją straciłem.
-Bieber, musisz się z tym pogodzić i zacząć normalnie żyć. Nie wiem, chodź z nami na imprezę. Może jak się upijesz i przelecisz jakąś panienkę, zapomnisz o Bree.
Byłem zszokowany słowami kumpli. Po prostu nie mogłem uwierzyć, że coś takiego przeszło im przez gardło.
-Czy was kompletnie pojebało!? - krzyknąłem, kręcąc głową. - Mam tak po prostu pieprzyć się z inną, kiedy moja dziewczyna, którą kurewsko mocno kocham, leży nieprzytomna w szpitalu!? Kurwa, ludzie, czy wy myślicie, że seks pomoże na wszystko!? Po prostu nie chce mi się z wami gadać, jesteście żałośni. - splunąłem, kierując się w stronę wyjścia z pokoju, a spod moich powiek mimowolnie wypłynęły łzy. - Ja ją kocham. - wydukałem przez płacz, trzaskając drzwiami.
***Koniec wspomnienia***
Od tamtego czasu, czyli prawie od miesiąca, prawie w ogóle z nimi nie rozmawiałem. Po prostu nie chciałem. Z mamą Bree miałem na początku bardzo dobry kontakt, jednak z czasem odciąłem się po prostu od wszystkich i wszystkiego, co mnie otaczało. Chciałem być sam. Chciałem to cierpienie zamykać w środku. Tylko że ja już po prostu nie dawałem rady. Nie wytrzymywałem. Od miesiąca mam myśli samobójcze. Chce to zrobić, ale wiem, że zawiodę wtedy Bree. Cały czas mam nadzieję. Mam nadzieję, że pewnego dnia otworzy oczy i uśmiechnie się do mnie. Choćby miało się to wydarzyć za dziesięć lat, będę czekał. Będę czekał na mojego kochanego aniołka. Wiem, że mnie nie zostawi. Wiem, że mnie kocha i nie zrobiłaby mi tego. Wiem, że walczy. Walczy od dwóch miesięcy, ale jest jeszcze zbyt słaba. Wiem, że do mnie wróci, ponieważ to ona jest tą jedyną. Mimo wielu prób oderwania mnie od niej, ja nie mam zamiaru odejść.
***Wspomnienie***
Siedziałem na łóżku, w pokoju Bree, u niej w domu. W rękach trzymałem różową podusię szatynki, na której dalej utrzymywał się jej słodki i cudowny zapach. Przytuliłem ją do twarzy, a moje łzy spłynęły po materiale. Na moich kolanach leżał album z jej zdjęciami z dzieciństwa. Otwarty był na stronie, na której widniała fotografia Bree, z dnia, w którym się urodziła. Już wtedy była prześliczna. Dokładnie tak wyobrażałem sobie naszą córeczkę. Dokładnie tak miał wyglądać nasz aniołek, nasza Lily. Kilka łez skapnęło na zdjęcię, kiedy zamknąłem je w dłoniach.
Drzwi od pokoju szatynki otworzyły się po cichu, a do środka weszła jej mama. Ze zmartwionym wyrazem twarzy podeszła do łóżka i usiadła obok mnie.
-Może ci coś przynieść, Justin. - spytała łagodnie.
-Dziękuję. - szepnąłem, czując, że nie potrafiłbym nic normalnie powiedzieć.
-Posłuchaj mnie, kochanie. - zaczęła, biorąc głęboki oddech. - Bree jest już w śpiączce półtora miesiąca. Lekarze dają jej na prawdę małe szanse na to, aby się obudziła. - przygryzła dolną wargę, układając dłonie na swoich kolanach. - Uważam, że nie powinieneś przychodzić więcej do szpitala. Jesteś młody, całe życie przed tobą. Jestem pewna, że znajdziesz dziewczynę, którą również pokochasz. Ułożysz sobie życie i będziesz szczęśliwy.
-Czy pani nie rozumie, że ja nie jestem w stanie pokochać żadnej innej dziewczyny? Bree jest całym moim życiem i to dla niej się zmieniłem. Wie pani, jak wyglądało moje życie, zanim poznałem Bree? Codziennie chodziłem na imprezy, ćpałem, upijałem się do nieprzytomności i pieprzyłem każdą laskę, która na mnie spojrzała. Ale odkąd poznałem Bree, odkąd się w niej zakochałem, niczego poza nią nie widzę.
-Justin, niszczysz się od środka, żyjąc w ciągłej nadziei. Będziesz musiał się w końcu pogodzić z tym, co się stało. Życie toczy się dalej, a ty umierasz z każdym dniem, przesiadując w tym szpitalu.
-Kocham pani córkę i nie zamierzam jej zostawić. - pociągnąłem nosem, wstając z łóżka ze zdjęciem w dłoni. - To, że pani straciła nadzieję, nie znaczy, że ja ją straciłem. - dodałem, po czym wyszedłem z pokoju MOJEJ dziewczny.
***Koniec wspomnienia***
Od tamtej pory nie rozmawiam praktycznie z nikim. Zamknąłem się w sobie. Jedyne, co pomaga mi nie zwariować wśród tych białych ścian to narkotyki. Tak, znowu stałem się uzależniony. Każdego dnia muszę wciągnąć chociaż jedną działkę. Teraz działa to na mnie dużo słabiej. Nawet, gdy jestem naćpany odczuwam ból i nie mogę o tym wszystkim zapomnieć.
-Kochanie, proszę cię. Musisz się obudzić. Musisz pokazać wszystkim, że jesteś silna. Musisz to dla mnie zrobić. - kolejny raz wybuchnąłem płaczem, muskając delikatnie jej usta. - Ja tu wariuję. Skarbie, otwórz oczy. Dla mnie. Pamiętaj, ja zawsze tu będę. Zawsze.
W tym momencie urządzenia, podtrzymujące ją przy życiu zaczęły wydawać niepokojące dźwięki, przez co w moich oczach zebrało się jeszcze więcej łez. Jak oparzony wybiegłem z sali, szukając wzrokiem lekarza.
-Nie wiem, co się dzieje. - zdążyłem powiedzieć, a lekarz już szedł w stronę pomieszczenia, w którym leżało moje słoneczko. Po drodze przywołał do siebie dwie pielęgniarki.
-Nie możesz tam teraz wejść. - mężczyzna ułożył dłoń na mojej klatce piersiowej i wypchnął mnie z sali.
-Ale... - zaciąłem się, czując łzy, wypływające litrami z moich oczu. - Nie zdążyłem się z nią nawet pożegnać.
Całe moje ciało drżało. Nie potrafiłem się uspokoić. Po prostu nie umiałem. Cały czas miałem przed oczami ciało Bree. Martwe ciało. Nie chciałem nawet myśleć, co by się stało, gdyby lekarzom nie udało jej się uratować.
-Szybko! Tracimy ją! - do moich uszu doszedł krzyk jednej z pielęgniarek.
Opadłem na białe krzesło, zalewając się łzami. Tak bardzo ją kocham. Nie mogę jej stracić, bo bez niej moje życie nie ma sensu. Odwróciłem się od przyjaciół, od rodziny, od wszystkich. Miałem dość ludzi, ponieważ wszyscy stracili nadzieję. Nikt nie chciał wierzyć, że moje maleństwo, że moja ukochana Bree w końcu się obudzi.
Dobrze. Skoro tak uważają, niech nawet się do mnie nie zbliżają. Nie potrzebuję nikogo, poza Bree. Kiedy tylko mój aniołek otworzy oczki, wezmę ją na ręce i pójdę z nią tam, gdzie nikt już jej nie skrzywdzi. Będę się nią opiekował i nie pozwolę jej zranić...
Po paru minutach z sali wyszedł lekarz. Nie potrafiłem nic odczytać z jego wyrazu twarzy. Był tak cholernie pusty, że ponownie uroniłem kilka łez.
-Błagam, niech pan powie, że ona żyje. Błagam o to. - wydusiłem, pociągając nosem, co i tak nie dało żadnych efektów. Moje oczy były niczym wodospad. - Niech pan nie mówi, że moje słoneczko jest... martwe... - zacisnąłem powieki, czując, jak moje nogi robią się coraz bardziej miękkie.
-Dziewczyna żyje. - odparł lekarz, jednak kiedy ja uśmiechnąłem się przez łzy, on nadal był poważny.
-Co się stało? - jęknąłem, czując, jak moje wszystkie emocje chcą wydostać się z mojego ciała.
-Mam powiedzieć ci to wprost, cz bardziej delikatnie? - tym razem jego głos brzmiał bardziej łagodnie.
-Wprost. Jestem dużym chłopcem. - mruknąłem, ocierając wierzchem dłoni łzy.
-Może dać ci jakieś leki uspokaja...
-Mów, do jasnej cholery. - warknął, przerywając mu w trakcie zdania.
-Dobrze. - westchnął, wsuwając dłonie do swojego fartucha. - Z każdym dniem jej organizm słabnie. Z każdym dniem oddchodzi od nas. Musisz się z tym pogodzić. Musisz zrozumieć, że i my robiliśmy wszystko, co w naszej mocy i ty zrobiłeś wszystko, co mogłeś.
-Z czym mam się, kurwa, pogodzić? - wyszeptałem, a całe moje ciało drżało.
-Przykro mi. Nie dajemy jej nawet najmniejszych szans na przeżycie. Ona umiera i w końcu odejdzie od nas. Nie będzie jej tutaj. Umrze... - musiałem oprzeć się o ścianę, żeby po prostu nie stracić przytomności. - Nie wiemy dokładnie, kiedy to nastąpi. Może to być dzisiaj, może jutro, może za tydzień, ale nie sądzę, że w takim stanie uda jej się dożyć końca miesiąca. Przykro mi, ale musisz przestać robić sobie nadzieję, że jednak do ciebie wróci. - ułożył jedną rękę na moim ramieniu, w czasie kiedy ja nie widziałem kompletnie nic, ponieważ łzy zakryły wszystko. - Nie wróci. W każdej chwili może odejść. Niedługo odłączymy od niej wszystkie urządzenia. Przykro mi, ale to koniec. - kiedy już miał odejść w przeciwnym kierunku, zatrzymał się nagle. - Nie powinieneś tutaj przychodzić. Patrząc na nią codziennie, zabijasz się od środka. Jeśli ją kochasz, pozwól jej odejść. Pozwól jej umrzeć z myślą, że tam również może być szczęśliwa. - popatrzył na mnie smutnym wzrokiem, po czym dodał. - Możesz iść się z nią pożegnać.
Tymi słowami pożegnał mnie i pożegnał również Bree. Oparty plecami o ścianę, zsunąłem się po niej, siadając na zimnej podłodze. Zgiąłem nogi kolanach i przyciągnąłem je bliżej klatki piersiowej, chowając w nich głowę. W tym momencie już nie płakałem. Ja po prostu ryczałem. Co chwila wybuchałem płaczem, wpatrując się tępo w okno przede mną. Ze względu na bardzo późną porę, była bowiem godzina 23:00, za oknem widniała zupełna ciemność, a korytarz był całkowicie pusty. Miałem wrażenie, że siedzę w kałuży własnych łez. Kołysałem się lekko w przód i w tył, zaciskając mocno wargi, koło których przepływały stróżki słonej cieczy.
-Dlaczego chcesz mi to zrobić...? - wyszeptałem, nie odrywając wzroku od szyby. - Dlaczego chcesz mnie zostawić? Niunia, przecież ja cię kocham...
Powoli wstałem z podłogi i drżącą rękę ułożyłem na klamce od drzwi sali, w której leżała moja księżniczka. Wszedłem do środka, po czym zamknąłem drzwi i podszedłem do łóżka.
-Myślałaś, że cię po prostu kocham. - zacząłem, wpatrując się prosto w jej twarz. - Błąd. Ja cię kurewsko kocham. Myślałaś, że cię chciałem. Błąd. Ja cię potrzebowałem. Myślisz, że ja proszę o to, abyś się obudziła. Mylisz się. Ja o to błagam. - poczułem zawroty głowy. Podszedłem do łóżka od jednej strony i usiadłem na jego skraju, obejmując dłońmi twarz Bree. - Nie możesz mnie zostawić. Nie możesz mi tego zrobić. Nie możesz tak po prostu ode mnie odejśc. Obiecałaś mi to, pamiętasz? Wtedy, kiedy przyszłaś do mnie do domu, wtedy, kiedy mi wybaczyłaś, wtedy, kiecy spędziłem z tobą najpiękniejszą noc w moim życiu. Obiecałaś mi, że mnie nie zostawisz, że zostaniesz ze mną. Dlacze kłamałaś, skrbie? Dlaczego zrobiłaś mi nadzieję, że w końcu będę mógł być szczęśliwy? - w tym momencie nachyliłem się nad nią i namiętnie wpiłem w jej usta. Chciałem, aby teraz, w tym momencie, odwzajemniła mój pocałunek.
Nie odwzajemniła...
Zamiast tego, jej cera jeszcze bardziej pobladła.
Zsunąłem się z łóżka i opadłem obok niego na kolana. Oparłem sie przedramionami o skraj materaca, składając razem dłonie.
-Dlaczego zabierasz ode mnie wszystkich, których kocham? - wychlipałem cicho. - Dlaczego chcesz mnie pozbawić sensu mojego życia. Dlaczego to właśnie ja jestem tą osobą? Czuję, że mnie nienawidzisz. Po prostu to wiem. - sam nienwiedziałem już, co mówię. - Dlaczego odebrałeś mi rodziców, dlaczego odebrałeś mi Lily i w końcu, dlaczego zabierasz mi Bree?
Ponownie usiadłem na łóżku, obejmując swoimi dłońmi, obie dłonie szatynki.
-Nie mogę cię stracić, rozumiesz? Nie oddam cię nikomu. Jesteś moja i tylko moja. Czekałem na ciebie ponad dwadzieścia jeden lat nie po to, aby teraz tak po prostu pozwolić ci odejść. Jestem na ciebie nawet zły. Poddałaś się, kiedy ja cały czas żyłem w nadziei. W nadziei, że pewnego dnia ujrzę naszą córeczkę, leżącą w twoich ramionach. Że będę mógł opiekować się wami dwoma. Że będę mógł wreszcie otworzyć swoje serce... - zaciąłem się, zaciskając mocno szczękę. - Bree, mogę się wydawać zwykłym dupkiem, ale ja najnormalniej w świecie potrzebuję miłości. Potrzebuję mieć tę świadomość, że mam dla kogo żyć i dla kogo się starać. Kiedy ciebie zabraknie, ja nie poradzę sobie z życiem, ponieważ obok mnie nie będzie ani jednej osoby, dla której coś znaczę. Boję się, wiesz? Boję się, bo wiem, że nie będę potrafił żyć. Po prostu nie dam rady. Wiesz, jak to jest, kiedy człowiek nie ma koło siebie nikogo? Ja właśnie tak się teraz czuję. Zostawiasz mnie skarbie. Nie chcesz do mnie wrócić. Nie potrzebujesz mnie, kiedy ja tak bardzo potrzebuję ciebie. Myślałem, że też mnie kochasz. Myślałem, że postarasz się dla mnie i wrócisz do świata żywych, ale ty wolałaś zostawić mnie to samego. - nie myślałem nad tym, co mówię. Po prostu nie myślałem. - Przepraszam, kochanie. Nie miałem tego na myśli. Wiem, że gdybyś tylko mogła, wróciłabyś do mnie. Ja nie daję rady bez ciebie. Każdy kolor wydaje mi się szary, a każda myśl idiotyczna. - wstałem z jej łóżka, zalewając się łzami. - Lekarz kazał mi się z tobą pożegnać, ale ja nie potrafię tego zrobić. Ja nie potrafię przyjąć do wiadomości, że już niedługo ciebie tu nie będzie. Ty umrzesz, a ja znowu zostanę sam. Kolejna osoba, którą kocham, zostawia mnie. Ja też powinienem to wszystko zostawić...
W tym momencie wyjąłem z kieszeni narkotyki. Przeliczyłem wszystkie działki, uśmiechając się blado przez łzy.
-Nienawidzę życia. Zawsze, prędzej czy później, ale zawsze, ci, których kochamy, odchodzą od nas. Ja po prostu nie chcę zostać sam. Potrzebuję cię. Potrzebuję...
Ból, który czułem w tamtym momencie był nie do opisania. Żegnałem się z osobą, którą kochałem ponad własne życie. Żegnałem się z nią, bo nikt nie dawał jej żadych szans. Ja jednak cały czas trzymałem w sobie maleńką część nadziei. Spędziłem w tej sali ponad sześćdziesiąt dni. Nie jadłem, nie spałem, ponieważ wiedziałem, że każda chwila może być ostatniæ, którą spędzę z moim aniołkiem. Tak bardzo chciałem móc ją teraz przytuliś. Tak bardzo chciałem, aby i ona mnie przytuliła, pokazała swoją miłość i to, że jest ze mną.
-Mam tego dosyć. Traciłem już wystarczająco dużo osób w swoim życiu. Nie pozwolę ci, Bree, odejść jako pierwsza...
W tym momencie sięgnąłem po kartkę i długopis, leżący na szafce nocnej, obok łóżka.
"Ja chciałem być jedynie szczęśliwy i czuć się kochanym. Czy to tak wiele? Tylko ona mogła sprawić, że tak się czułem. Tylko ona. Dziewczyna, która teraz leży obok mnie i... umiera. Odchodzi ode mnie. Ale ja nie chcę już dłużej cierpieć. Nie pozwolę jej odejść jako pierwszej. Mam dość tego bólu. Przed dwa miesiące nie myślę o niczym innym, tylko o jej pięknych oczach i uśmiechu. Żyłem nadzieją, która z każdą sekundą gasła. Teraz również mam nadziej, chociaż wiem, że jest już za późno. Straciłem ją, mimo że ona nadal tu jest. Jest ciałem, nie duchem. Nie słyszy mnie. I to boli najbardziej. Chciałbym się z nią pożegnać tak, jak należy. Chciałbym, ale nie mogę. Wszystko mnie boli. Każda część mojej duszy i mojego ciała. Łzy, które teraz spływają po moich policzkach są jedynie oznaką miłośni oraz tęsknoty. Amen."
-Ja po prostu za tobą tęknię, niunia. - złożyłem delikatny pocałunek na jej czole. Następnie odryłem lekko jej kołdrę i podwinąłem koszulkę. - A ciebie chciałbym zobaczyć i poznać, córeczko. Tak bardzo bym chciał. - westchnąłem, składając na brzuszku szatynki kilka pocałunków. - Jednak, moja historia najwyraźniej nie ma szczęśliwego zakończenia.
W tym momencie wszystkie woreczki z białym proszkiem ułożyłem na pościeli Bree. Wziąłem pierwszy z nich do ręki i otworzyłem.
-Kiedy umrzesz, słoneczko, spotkamy się. Będę na ciebie czekał. - uśmiechnąłem się blado, ostatni raz przeczesując jej włosy. - Kocham Cię, Bree. I już zawsze będę...
~*~*~*~*~*~*
Powiem jedynie, że nigdy nie wylałam tylu łez...
ask.fm/Paulaaa962

piątek, 28 marca 2014

Rozdział 37...

<Jeśli jesteście wrażliwi, radzę przygotować chusteczki...>
Zegar, wiszący na ścianie w sali szpitalnej, właśnie wybił północ. Rodzice Bree pojechali do domu już jakiś czas temu, jednak ja dopiero teraz byłem w stanie z nią porozmawiać. Po tym, jak zwierzyłem się ze wszystkiego mamie Bree, potrzebowałem czasu, aby się uspokoić i dojść do siebie. Z pozoru było to tylko parę słów, jednak dla mnie znaczył o wiele więcej. Nie było mi łatwo mówić o swoich uczuciach, a, nie wiem dlaczego, otworzyłem się właśnie przed matką szatynki. Przed kobietą, której do niedawna nienawidziłem. Dzisiaj jednak zyskałem do niej zaufanie. Udowodniła, że będąc tu razem ze mną, wspierając mnie, na prawdę zależy jej na córce. A skoro relacje między moim aniołkiem, a jej mamą uległy znacznej poprawie, ja również miałem na ustach uśmiech.
Powoli podszedłem do łóżka, na którym leżała dziewczyna. Usiadłem na białym, plastikowym krześle, spoglądając na nieprzytomną piętnastolatkę. Jej kasztanowe włoski delikatnie opadały na jej ramiona, a cera była odrobinę bledsza, niż zazwyczaj, jednak nadal nieskazitelnie czysta i gładka. Miała rozcięty łuk brwiowy i lekkie zadrapanie na policzku, jednak prócz tego, jej przepiękna, a zarazem słodka twarzyczka, była cała. Ubrana była w białą, dopasowaną bokserkę oraz czarne, krótkie, dresowe spodenki, idealnie opinające się na jej szczupłych udach. Przykryłem jej ciałko do pasa kołdrą, sprawiając tym samym, że górną połowę miała odkrytą. Ująłem jej malutką dłoń swoimi dwiema i przyłożyłem do ust, składając na jej delikatnej skórze spokojne pocałunki.
-Wiesz, jak ja cię cholernie mocno kocham? - wyszeptałem, patrząc prosto w jej zamknięte oczy. - Skarbie, nie potrafię bez ciebie żyć. Jesteś wszystkim, co życie mogło mi dać. Po prostu wszystkim. - przejechałem opuszkami palców po jej odkrytym ramieniu, na nim również składając pocałunki. - Wiesz, że ja bez ciebie nie istnieję. Do końca życia będę miał wyrzuty sumienia. To wszystko moja wina. Przepraszam cię, Bree. - tym razem pogłaskałem ją po policzku. - Gdybym nie wsadził cię wtedy do tego samochodu, nic takiego by się nie wydarzyło. Leżelibyśmy teraz w mojej sypialni i cieszylibyśmy się sobą. Nie musiałabyś przez to wszystko przechodzić. Nie musiałabyś tu być. Mówiłabyś, uśmiechałabyś się, byłabyś szczęśliwa. A zamiast tego leżysz tutaj i wysłuchujesz jakiś żałosnych tłumaczeń kretyna, przez którego stało się to wszystko. - zacisnąłem mocniej szczękę, ponieważ poczucie winy nie pozwalało mi normalnie funkcjonować. - Pamiętam, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem. Od pierwszego dnia byłem oczarowny twoją urodą i charakterem. Chciałem poznać cię bliżej, a że jestem takim idiotą, jakim jestem, dokonałem tego przez łóżko. Słoneczko, ja na prawdę nie chciałem cię wtedy w żaden sposób skrzywdzić. Ani psychicznie, ani fizycznie. - mówiąc to, mój wzrok utkwiony był we wzorkach na pościeli. - Z czasem zacząłem cię po prostu potrzebować. To nie była zachcianka. To było pragnienie, coś, czego nie potrafiłem zrozumieć. Kiedy każdego dnia zbliżaliśmy się do siebie, a ja wiedziałem o tobie coraz więcej, chciałem przy tobie być. Przez cały czas. Ciężko mi było opuścić cię nawet na krok. Nawet nie wiesz, co czułem, w momencie, kiedy stałaś po drugiej stronie barierki, na moście. Uwierz mi, skarbie, że gdybym nie zdążyć cię uratować, gdybyś skoczyła, zrobiłbym to samo. Ja żyję dla ciebie. Tylko i wyłącznie dla ciebie i nie ma znaczenia nikt inny, ani nic innego. Pamiętam również, kiedy obudziłem się w nocy, ze łzami w oczach i dopiero wtedy uzmysłowiłem sobie, że ja cię po prostu kocham. Że chcę z tobą być. Jednak nie potrafiłem wyznać ci uczuć, dopóki byłem z tobą nieszczery. Nie chciałem cię okłamywać. Ja po prostu musiałem. Wiem, zachowałem się, jak egoista, ale dla swoich potrzeb zachowałem to dla siebie. Próbowałem ci powiedzieć, ale najnormalniej w świecie się bałem. Bałem się twojej reakcji i tego, że odejdziesz. A ja tak bardzo chciałem, żebyś została. Żebyś zasypiała obok mnie i budziła mnie swoim pięknym uśmiechem, dzięki któremu nabieram chęci do życia. Ja po prostu musiałem zatrzymać cię przy sobie. Bałem się, że taka piękna dziewczyna, jak ty, w mgnieniu oka znajdzie sobie kogoś nowego. A to ja chciałem nic być. Chciałem być tym, który bedzie ci szeptał czułe słówka do ucha, który będzie się tobą opiekował. To ja chciałem być przy tobie przez cały czas. Kiedy przyszłaś do mnie i powiedziałaś, żebym nie odzywał się do ciebie nigdy więcej, myślałem, że oszaleję. Tak cholernie cię kocham i nie wyobrażam sobie, aby mogło zabraknąć cię w moim życiu. Chociaż teraz widzę, że gdybyś mnie nie poznała, ja bym cierpiał, ale tobie przynajmniej nic by się nie stało. Byłabyś bezpieczna. Spałabyś teraz w swoim łóżeczku, na różowej podusi, a ja byłbym pewnie takim debilem, jak kiedyś. A może dopiero wtedy, kiedy dowiedzieliśmy się, że Ryan żyje mógłbym cię poznać. On pewnie robiłby wszystko, aby odsunąć cię ode mnie, a ja byłbym cholernie upartym skurwysynem i przychodził do ciebie kilka razy dziennie. Wszystko, żeby tylko móc się do ciebie zbliżyć. Mimo że moja pierwsza reakcja była typowa, chciałem mieć cię po prostu w łóżku. Ale bardzo szybko zobaczyłem, że zależy mi na tobie w inny sposób. Nie tylko fizyczny. Nawet nie wiesz, jaki szczęśliwy byłem, kiedy powiedziałaś mi o maleńkiej Lily. Mogę się wydawać skurwielem bez uczuć, ale ja na prawdę pokochałem tego dzieciaka. Byłem szczęśliwy, że będę miał córeczkę. Chciałem się nią opiekować, chciałem ją wychowywać razem z tobą. Kochałem tego malucha. - nie wiem nawet kiedy, spod moich powiek zaczęły wypływać łzy, skapując na białą pościel. Mimo że przecierałem oczy wierzchem dłoni, nie przestawały być mokre. Wręcz przeciwnie, płakałem jeszcze mocniej. - Bree, nie możesz mi tego zrobić. Nie możesz odejść. Nie możesz mnie zostawić. Ja oprócz ciebie nie mam już nikogo. Wszyscy ode mnie odchodzą. Najpierw rodzice, później Lily, którą kochałem dużo bardziej niż ich, a teraz ty. Leżysz tu, nie dajesz żadnego znaku życiu. Kochanie, boję się o ciebie. Tak cholernie się boję, że już nigdy mogę nie zobaczyć twojego pięknego uśmiechu, mogę nie usłyszeć twojego głosu, mogę nie spojrzeć w twoje roześmiane oczki. Skarbie, kocham cię. Błagam, nie zostawiaj mnie. Ja bez ciebie nie istnieję. Proszę, bądź silna. Zrób to dla mnie. Pomyśl, jak stąd wyjdziesz, jeśli tylko będziesz chciała, możemy zabrać się za tworzenie drugiej Lily. - zaśmiałem się przez łzy. - Wiem, że nie będzie już taka sama, ale ja będę ją równie mocno kochać. Jednak i tak największą część mojego serca zajmuje miłość do ciebie. Powiem ci szczerze, że moja mama byłaby dumna, gdyby wiedziała, że mam tak wspaniałą dziewczynę. Ona też tak leżała po tym wypadku. Na początku przychodziłem codziennie, jednak z czasem straciłem nadzieję, że się obudzi. Nie obudziła się. Odeszła, zostawiając mnie tutaj samego. Nie mówiłem ci tego, ale to nie był zwykły wypadek. Ktoś przeciął przewody hamulcowe w samochodzie moich rodziców. Ktoś chciał ich zabić. Chciał mi ich odebrać. Teraz było tak samo. Ktoś chciał mi cię zabrać. Ktoś chciał, żebym cierpiał, tak, jak teraz. - ułożyłem głowę na pościeli, którą była przykryta szatynka. - Kocham cię, maleńka. Jesteś moim własnym słoneczkiem, wiesz? - przysunąłem się bliżej jej łóżka, nachyliłem się nad piętnastolatką i powoli i delikatnie musnąłem jej usta. - Bree, ja zwariuję, jeśli się nie obudzisz, ale obiecuję, że nie stracę nadziei. Będą przychodził do ciebie codziennie i codziennie będę się modlił. Kocham cię, dzidzia. I zawsze będę. - pogładziłem ją po policzkach, po czym pocałowałem w czółko.
W tym momencie do sali wszedł Ryan. Podszedł do mnie i poklepał po plecach, witając się ze mną.
-Masz mi teraz wszystko dokładnie opowiedzieć. - zaczął, siadając na krześle, obok mnie.
-Jechaliśmy obrzeżami miasta, kiedy nagle jakiś wariat tak po prostu w nas wjechał. Nie miałem szans nic zrobić, a policja mówi, że to próba zabójstwa.
-Ja pierdole, kto może chcieć zabić tego dzieciaka? - wskazał na Bree, zatrzymując przez chwilę na niej wzrok.
-Nie wiem, ale jeśli tylko dowiedziałbym się, kto, już dawno leżałby w grobie. - zacisnąłem pięści oraz szczękę.
-Bardzo chętnie ci pomogę. - warknął pod nosem. - A tobie nic nie jest? Podobno też byłeś nieprzytomny.
-Ze mną wszystko w porządku. Zresztą, to jest mało ważne. Ja chcę po prostu, żeby Bree się obudziła. Nic więcej. - spojrzałem z żalem w oczach na szatynkę, głaszcząc ją po dłoni. Ryan złapał jedną ręką moją twarz i obrócił w swoją stronę, patrząc mi głęboko w oczy.
-Ty płaczesz? - spytał zszokowany, kiedy ja otarłem z policzków łzy.
-Tak, kurwa, płaczę, bo mi na niej cholernie zależy. Jest dla mnie wszystkim, rozumiesz? Wszystkim.
-Spokojnie, Bieber. Nikt nie umarł, a mała niedługo się obudzi. - te słowa zabolały. Cholernie zabolały. Ponownie się rozpłakałem, chowając twarz w kołdrze dziewczyny. Objąłem ją ramionami i wtulił się w nią, mimo że była nieprzytomna.
-Mylisz się, Ryan. - wydukałem przez łzy. - Lily nie żyje. - z moich oczu wypłynęło jeszcze więcej łez.
-Kto to... - zaciął się nagle, biorąc głęboki oddech. - Kurwa, stary, nie wiem, co mam ci powiedzieć.
-Pokochałem to dziecko, rozumiesz? Chciałem być ojcem. - pociągnąłem nosem, bawiąc się kosmykami włosów Bree.
-Przykro mi, Justin. Nie miałem pojęcia, że tak zależy ci na Bree i na...Lily? - uniósł brwi, upewniając się, że dobrze zapamiętał imię.
-Tak, Lily. Moja córeczka, którą straciłem. - wychlipałem. Po chwili poczułem, jak Ryan siada bliżej mnie i klepie mnie przyjacielsko po plecach.
-Siedziałeś tutaj sam? Potrzebujesz teraz kogoś.
-Długo rozmawiałem z twoją mamą. Bardzo mi pomogła. - spojrzałem na niego znacząco, na co on skinął głową.
-Zostawisz mnie z nią samego? - spytał, wstając z dalszego krzesła. - W razie czego, przywiozłem ci torbę.
-Jesne. Dzięki. - mruknąłem, podnosząc się i wsuwając ręce w dresy. - Wrócę niedługo.
Przed wyjściem, założyłem jeszcze na siebie koszulkę oraz skórzaną kurtkę, a następnie opuściłem pomieszczenie.
Po cichu zszedłem na parter, kierując się w stronę wyjścia ze spitala. Kiedy znalazłem się na dworze, wziąłem głęboki oddech, rozglądając się po okolicy. Byłem w drugiej części miasta, jednak doskonale wiedziałem, dokąd chcę się udać. Ruszyłem w stronę kościoła, z rękoma schowanymi w kieszeniach, a przed oczami cały czas miałem obraz nieprzytomnej Bree. Mojej księżniczki, dla której zrobiłbym wszystko.
Po piętnastu minutach znalazłem się przed kościołem. Niepewnie chwyciłem za dużą, metalową klamkę i pchnąłem ciężkie drzwi. Odetchnąłem głęboko w duchu, kiedy nie było żadnych oporów, aby je otworzyć. We wnętrzu kościoła panowały całkowite ciemności. Jedynie z przodu, przy ołtarzu, paliły się dwie świeczki. Skierowałem się na przód kościoła i usiadłem w pierwszej ławce, opierając się o kolana.
-Prosiłem, żebyś ją chronił. - zacząłem, ze łzami w oczach. - Prosiłem, abyś chronił je obie. I moją dużą i moją małą księżniczkę. Czy to na prawdę dla ciebie za dużo!? - krzyknąłem, szarpiąc za końcówki swoich włosów. - Przecież ja nie chciałem od ciebie niczego więcej. Dlaczego im to zrobiłeś? No pytam się, kurwa, dlaczego!? Przecież Bree jest najcudowniejszą osobą na świecie. Ona na to nie zasłużyła. Już dość się w swoim życiu nacierpiała. Już wystarczająco dużo przeżyła. - pociągnąłem nosem, aby móc kontynuować. - I dlaczego zrobiłeś to Lily? Przecież ona była taka maleńka. Nikogo nie skrzywdziła, a ty tak po prostu odebrałeś jej życie. Życie, które praktycznie jeszcze się nie zaczęło. Ja ją kochałem, a ty tak po prostu mi ją odebrałeś. Jeśli chciałeś mnie ukarać, mogłeś to zrobić w inny sposób. A ty przy okazji ukarałeś moją Bree i maleńką Lily. Co one ci zrobiły!? No co!? Oddałbym wszystko, aby tylko Bree się obudziła i poświęciłbym własne życie, żeby móc oddać je Lily. Ja ją kochałem, a ty tak po prostu ją ode mnie zabrałeś! Dlaczego!? Bo ja jestem zły!? Bo jestem zwykłym ćpunem, nie radzącym sobie z własnym życiem!? Dlatego nie mogę żyć normalnie!? Dlaczego nie mogę być szczęśliwy z dziewczyną, którą kocham!? Dlaczego nie mogę wychowywać z nią maleńkiej Lily!? Dlaczego nie mogę być normalny!? Czy ja na prawdę na nic nie zasługuję!? Chciałem jedynie być z Bree. Ona jest dla mnie doskonała. Jest moim ideałem. Jest wszystkim, o czym marzę i czego potrzebuję. Jest moją księżniczką, którą kocham ponad wszystko. Jest moją najlepszą przyjaciółką, której mogę powiedzieć o wszystkim. I jest moją opiekunką, która troszczy się o mnie i chce mi pomóc. Kurwa, ja świata poza nią nie widzę. - ponownie otarłem z oczu łzy. - Czy ja cię prosiłem o tak dużo!? Chciałem jedynie, żebyś opiekował się najważniejszymi osobami w moim życiu!  Kurwa, nawet na to cię nie stać!? Dlaczego ty mi to robisz!? Najpierw odebrałeś mi rodziców, później przyjaciela, który jakimś cudem wrócił po dwóch latach, zabiłeś moją córeczkę, którą chciałem się opiekować, a teraz Bree, osoba, która jest najważniejsza ze wszystkich, walczy w szpitalu o życie i nie wiadomo, czy się obudzi. Dlaczego ty mnie tak nienawidzisz... - ostatnie zdanie wyszeptałem, podnosząc się z ławki. Skierowałem się w stronę wyjścia z kościoła, jednak zanim zdążyłem go opuścić, odwróciłem się w stronę ołtarza. - Możesz krzywdzić mnie dalej. Odbierz mi wszystko, ale pozwól jej przeżyć. Chcesz mnie ukarać, to zrób to, ale nie kosztem innych.
Wyszedłem z kościoła, kierując się w przeciwną stronę. Podszedłem do metalowej bramy, prowadzącej na cmentarz. Była zamknięta, dlatego byłem zmuszony przeskoczyć przez nią. Jedną z alejek udałem się do grobu moich rodziców. Prędzej, bez Bree, nie odważyłem się tutaj przyjść, jednak teraz poczułem, że to najlepszy moment. Usiadłem na ławeczce przed grobem, opierając łokcie o kolana. Z kieszeni wyciągnąłem paczkę papierosów i wysunąłem z pudełka jednego szluga, podpalając jego koniec zapalniczką. Wsunąłem papierosa do ust, zaciągając się mocno dymem. Wypuściłem go po chwili, strzepując popiół.
-Chcielibyście poznać swoją wnuczkę? - prychnąłem, przecierając dłońmi twarz. - Tak, ja też chciałabym poznać własną córeczkę, którą kochałem i nadal kocham, chociaż wiem, że jej już tu nie ma. - zacisnąłem mocno powieki, aby chociaż teraz powstrzymać łzy, jednak nic to nie dało, a po moich policzkach zaczęły spływać strużki słonej cieczy. - Wiecie, co wam powiem? Kochałem was, chociaż nigdy tego nie okazywałem. Potrzebowałem was, tylko starałem się to ukryć. Chciałem mieć w was wsparcie, ale wy zdawaliście się tego nie zauważać. Przepraszam was. Wiem, że byłem problemem. A teraz, kiedy na prawdę chcę się zmienić i założyć normalną, szczęśliwą rodzinę, wszystko się pieprzy. - kopnąłem butem mały kamień, a następnie uniosłem wzrok ku niebu. - Tatuś bardzo cię kocha, aniołku. Chciałby spojrzeć w twoje maleńkie oczki, które prawdopodobnie byłyby takie same, jak twojej mamusi. Nie pozwoliłby cię skrzywdzić i opiekowałby się tobą najlepiej, jak potrafi. Widać, tak miało być. Musiałaś zapłacić za moje błędy. Przepraszam cię, słoneczko. Na prawdę, oddałbym wszystko, żeby móc cię przytulić i chociaż chwilę potrzymać na rękach. Ale ty odeszłaś. Mam nadzieję, że na tamtym świecie będzie ci lepiej. Kocham cię, Lily. Kocham cię, córeczko...
~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*
Mimo że rozdział jest krótki, i osobiście bardo się podoba. Nie wiem, jak Wy, ale ja po prostu ryczałam, jak go pisałam. Najgorsza była ostatnia wypowiedź Justina, kiedy zwracał się do swojej córeczki. To mnie po prostu rozbiło. Kilka zdań, a nie potrafiłam ich napisać. Czułam się dokładnie tak, jak podczas przedostatniego rozdziału na the other side, jeśli ktoś wie, o co mi chodzi. Ale powiem Wam szczerze, że uwielbiam pisać właśnie takie rozdziały. Wiem, że dla niektórych może się wydawać nudny, ale mi się dokładnie takie podobają...
CZYTASZ=KOMENTUJESZ
Zapraszam Was na mojego aska. Z chęcią odpowiem na wszystkie Wasze pytania ;*
ask.fm/Paulaaa962
Kocham Was i do następnego ;*
Ps. Ten. Katar. Mnie. Zabije...
Ps.2. Chciałam również polecic jedno opowiadanie ;)
meganbensontoday.blogspot.com

czwartek, 27 marca 2014

Rozdział 36...

***Oczami Justina***
Mimo że moje powieki były zamknięte, czułem na nich strugi mocnego, rażącego światła. Zmarszczyłem brwi, starając się unieść rękę i osłonić oczy, jednak z pierwszym, najdrobniejszym ruchem, poczułem ból.
-Chłopie, obudź się. - do moich uszu doszedł głos mężczyzny. - Wracaj tu do nas.
Zebrałem w sobie całą siłę, aby otworzyć oczy, jednak niemal natychmiast tego pożałowałem, kiedy oślepiające światło dotarło do moich źrenic.
-Kurwa, zabierzcie to gówno. - jęknąłem, podnosząc rękę i osłaniając się nią.
-Witamy z powrotem, panie Bieber. - mężczyzna uśmiechnął się do mnie, lecz w odpowiedzi otrzymał jedynie nieudany grymas.
-Tak w ogóle, to po jaką cholerę ja tu leżę? - spojrzałem na niego pytająco, wzdychając ciężko.
-Miałeś wypadek samochodowy. Całe szczęście, nie odniosłeś żadnych poważnych obrażeń. - powiedział, badając mnie równocześnie.
-Ile ja tu leżę? - wymamrotałem, pocierając czoło dłonią.
-Koło pięciu godzin. - lekarz popchnął mnie z powrotem na łóżko, kiedy starałem się podnieść. Zorientowałem się, że leżę tutaj bez koszulki, w szarych dresach. Najwyraźniej któraś z pielęgniarek nie mogła się oprzeć i musiała obejrzeć ten cud, któremu rodzice dali na imię Justin. Od jakiegoś czasu nie liczą się dla mnie jednak spojrzenia innych panienek, ponieważ znalazłem już swoją księżniczkę, swój ideał, który...
-O kurwa. - zakląłem głośno, siadając na szpitalnym łóżku. - Gdzie ona jest? - przeskanowałem twarze ludzi, znajdujących się w pomieszczeniu. - Gdzie, do chuja, jest moja Bree!? - wrzasnąłem, jednym szybkim ruchem odpinając od siebie wszystkie kabelki.
-Uspokój się! Nie możesz wstawać! - jedna z pielęgniarek starała się mnie zatrzymać, lecz ja jedynie odepchnąłem ją od siebie i, ignorując ból w wielu częściach mojego ciała, wybiegłem na korytarz. Niemal natychmiast zauważyłem rodziców szatynki, a także Jacka i resztę moich kumpli, z wyjątkiem Ryana. Z wiadomych powodów nie mógł pojawić się w szpitalu.
-Gdzie ona jest? - spytałem niemal natychmiast, starając się zagłuszyć nawoływania lekarza, z drugiego końca korytarza.
Jej mama spojrzała na mnie ze łzami w oczach, przez co miałem wrażenie, że moje serce nagle się zacisnęło. Przeskanowałem wzrokiem twarze kumpli, na których również malował się smutek.
-Musisz wracać do sali szpitalnej. - po mojej prawej stronie pojawiła się pielęgniarka, która złapała mnie za ramię.
-Odpierdol się ode mnie. - warknąłem do niej, wyrywając się.
-Nie możesz wstawać, nie rozumiesz tego? - ponownie starała się mnie zaciągnąć na drugą stronę krytarza.
-Kurwa, zostaw mnie! Gówno mnie obchodzą twoje słowa! - ryknąłem do niej, przez co, z przerażeniem, odsunęła się ode mnie. Zobaczyłem również, że mama Bree zadrżała pod wpływem mojego wybuchu, jednak ja nie potrafiłem się kontrolować. Podszedłem do kobiety, wsuwając dłonie do kieszeni dresów. - Co z nią? - spytałem niepewnie, bojąc się odpowiedzi.
-Lekarze od kilku godzin walczą o jej życie. - wychlipała, ocierając oczy chusteczką.
-Jak, walczą o jej życie? - czułem, że mój głos również się załamuje.
-Stary, spokojnie. Wyjdzie z tego, zobaczysz. - Jack podszedł do mnie i poklepał mnie po plecach.
-Ja pierdole, to wszystko moja wina. Moja pieprzona wina. - warknąłem, siadając na krześle. Wplątałem palce we włosy i szarpnąłem nimi, starając się zahamować potok łez.
-Uspokój się, Bieber. - Zayn zajął miejsce obok mnie. - Policja stwierdziła, że wypadek spowodował ktoś inny.
-Ale to i tak ja prowadziłem. - oparłem się o kolana, wpatrując się w martwy punkt na ścianie.
Parę chwil później, z jednego z pomieszczeń, wyszedł lekarz. Kiedy tylko jego wzrok wylądował na mnie, zmarszczył brwi.
-Kto cię wypuścił z sali? Ty miałeś leżeć. - stanął zaraz przede mną, zakładając ręce na piersi.
-Przestań, kurwa, pieprzyć i powiedz, co z Bree. - wstałem z krzesła, sprawiając tym samym, że byłem kilka centymetrów wyższy od mężczyzny.
-Jej stan jest już stabilny, ale... - zaciął się, patrząc smutnym wzrokiem zarówno na mnie, jak i na rodziców Bree. - Dziewczyna pozostaje w śpiączce i nie wiadomo, czy się wybudzi.
Te słowa były dla mnie, jak cios prosto w serce. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Z powrotem opadłem na krzesło, ponieważ miałem wrażenie, że moje nogi nagle zaczęły się uginać.
Moja Bree, dziewczyna, którą kocham ponad własne życie, jest na skraju międze życiem, a śmiercią. Nie potrafię się z tym pogodzić. Nie potrafię nawet tego zrozumieć. Ona jest dla mnie wszystkim i nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby jej zabrakło. Jest moim ukochanym aniołkiem. Słoneczkiem, które rozświetla każdy mój dzień.
-To nie może być prawda... - szepnąłem, jednak na tyle głośno, aby wszyscy mogli mnie usłyszeć.
-Przykro mi. - lekarz poklepał mnie po ramieniu. - Ale dla swojego dobra, powinieneś wrócić na salę.
-Nie ma szans. - zaprzeczyłem szybko, kręcąc głową.
-Justin, powinieneś pójść z lekarzem. - do moich uszu doszedł głos matki Bree, jednak ja nikogo już nie słuchałem. Moje oczy się zaszkliły, kiedy spojrzałem w górę, na mężczyznę.
-Mogę do niej iść? - spytałem, lekko trzęsącym się głosem.
-Tak, możesz. - skinął głową, wskazując na drzwi. - Za chwilę przyjdzie do niej pielęgniarka.
Podziękowałem mu szybko, po czym podszedłem do białych drzwi od sali. Wziąłem na prawdę głęboki oddech, a potem złapałem za klamkę i wszedłem do środka. Widok, jaki zastałem sprawił, że po moich policzkach spłynęły pojedyncze łzy. Bree leżała na łóżku szpitalnym, a do jej drobnego ciałka podłoczone były jakieś kabelki, utrzymujące ją przy życiu. Chciałem być twardy, jednak nie potrafiłem. To dla mnie zdecydowanie za dużo.
Podszedłem do łóżka i usiadłem na krześle obok niego. Objąłem jej delikatną dłoń swoimi obiema i złożyłem na niej kilka pocałunków. Spojrzałem w jej, mimo że zamknięte, to i tak piękne oczki.
-Bree, kochanie, musisz się obudzić. - szepnąłem, przykrywając jej ciało kołdrą.
Do sali weszli jej rodzice, co zmusiło mnie do przerwania rozmowy z moim słoneczkiem. Podeszli bliżej łóżka ze zmartwionymi wyrazami twarzy.
-Przepraszam. - wyszeptałem, spoglądając niepewnie na jej rodziców.
-Dziecko, za co ty nas przepraszasz? To nie twoja wina. - mama Bree spojrzała na mnie sceptycznie.
-Wiem, ale gdybyśmy wtedy nie wsiedli do tego jebanego samochodu, nic by się nie wydarzyło. - zacisnąłem dłonie w pięści.
Kiedy jej mama chciała po raz kolejny coś powiedzieć, drzwi od sali otworzyły się, a do środka weszło dwóch policjantów.
-No, Bieber. Po raz pierwszy to ty jesteś ofiarą. - zaczął jeden z nich, siadając na krześle przy łóżku. - A teraz musisz odpowiedzieć na kilka pytań. - skinąłem głową, chcąc, aby jak najszybciej stąd wyszli. Chciałem zostać sam na sam z Bree, bez zbędnej publiczności. - Gdzie jechaliście i po co? - otworzył mały notes, trzymając w jednej ręce długopis.
-Na prawdę chcecie wiedzieć? - uniosłem brwi, a na moich ustach, mimowolnie, pojawił się łobuzerski uśmieszek. - Mieliśmy w planach długi i wyczerpujący seks u niej w sypialni.
Policjanci niemal równocześnie przewrócili oczami, a ojciec Bree zacisnął pięści. Jedynie jej mama pokręciła lekko głową, z nikłym uśmiechem na ustach.
-No co? Mam dwadzieścia jeden lat i mam swoje potrzeby. - wzruszyłem lekko ramionami, spoglądając na nieprzytomną dziewczynę.
-Jak rozumiem, nic z tego nie wyszło. - dokończył za mnie jeden z policjantów. - Wypadek był dokładnie rozegrany. To była próba zabójstwa.
Po tych słowach zmarszczyłem brwi, przyglądając mu się uważnie. Ktoś chciał nas zabić? Po jaką cholerę, to po pierwsze, no i kto chciał to zrobić. Byłem zszokowany i nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć.
-Mieliście jakiś wrogów? - spytał po chwili jeden z mężczyzn.
-Wrogów to ja mam dużo, ale nie takich, którzy chcieliby nas zabić. - odparłem, ponownie głaszcząc dłoń Bree. - Przecież tylko jakiś psychol mógłby zrobić coś takiego.
-I właśnie tego psychola staramy się odszukać. Groził wam ktoś ostatnio? Zauważyłeś, żeby Bree dziwnie się  zachowywała?
-Nie, wszystko było normalnie, a właściwie bardzo... - przerwałem nagle, marszcząc brwi.
-Co się stało? Przypomniałeś sobie coś? - policjant zareagował na moją nagłą zmianę nastroju.
-Jest pewna wariatka, która wielokrotnie groziła Bree. - mruknąłem, drapiąc się po karku. - Ma na imię Jenifer, jest byłą dziewczyną brata Bree i jest nienormalna. - zauważyłem, jak rodzice szatynki przyglądają mi się z zainteresowaniem. Nie miałem pojęcia, czy Jenifer byłaby w stanie zrobić coś takiego, jednak tym razem mam zamiar pomóc psom. Zabiję gnoja, który skrzywdził moją dziewczynkę.
-Czy coś cię łączyło z tą dziewczyną? - spytał mężczyzna, po zapisaniu paru informacji w notesie.
-Łóżko. - odparłem, ponownie wzruszając ramionami. - Kiedyś. Od dłuższego czasu nie mam z nią kontaktu. To znaczy, wczoraj razem z Bree złożyliśmy jej... przyjacielską wizytę.
-Czy wczoraj groziła tobie, albo jej? - wskazał na moje słoneczko.
-Nie. - ich wizyta przeciągała się zdecydowanie za długo. Chciałem, aby już stąd wyszli i zostawili mnie w spokoju.
-Zapisz nam jej adres. - policjant podał mi notes oraz długopis. Napisałem na kartce ulicę i numer domu, po czym zwróciłem przedmiot. - Na razie to wszystko. Będziesz miał badania toksykologiczne, aby sprawdzić, czy w chwili wypadku nie byłeś pod wpływem narkotyków. - skinąłem jedynie głową, ponieważ moja uwaga w całości skupiona była teraz na moim aniołku.
Policjanci wyszli z sali, zostawiając mnie i jej rodziców. Pogłaskałem Bree po policzku i złożyłem kilka pocałunków na jej dłoni.
-Justin... - w pewnym momencie poczułem dłoń mamym Bree na swoim ramieniu. Uniosłem głowę i spojrzałem w jej zatroskane oczy. - Jesteście razem?
-Tak. - przytaknąłem, posyłając jej lekki uśmiech.
Drzwi od sali ponownie się otworzyły, a do środka weszła jakaś pielęgniarka. Przywitała się z rodzicami Bree, a następnie podeszła do urządzeń, utrzymujących dziewczynę przy życiu.
-Kiedy ona się obudzi? - jęknąłem, nadal wpatrując się w szatynkę.
-Nie wiem nawet, czy w ogóle się obudzi. - kobieta odparła smutnym głosem. - Ale nie możemy tracić nadziei. To jedyne, co nam pozostało. - pielęgniarka kierowała się w stronę drzwi, kiedy nagle do głowy napłynęła mi przerażająca myśl. Moje dłonie zaczęły się lekko trząść, a oczy zaszkliły, przez co rodzice Bree spojrzeli na mnie pytająco.
-Przepraszam... - mój łamiący się głos zatrzymał pielęgniarkę. - A co... - nie potrafiłem dokończyć zdania. - Co z dzieckiem? - spytałem w końcu, mocno zaciskając powieki.
-To ty byłeś ojcem? - w jej głosie słychać było żal.
-Byłem...? - wyszeptałem, a spod moich powiek automatycznie zaczęły wypływać łzy.
-Przykro mi, nie mieliśmy najmniejszych szans, aby je uratować. - w tym momencie po prostu się rozpłakałem. Nie byłem w stanie hamować swoich emocji. Schowałem głowę w pościeli, którą przykryta była Bree, a łzy swobodnie spływały po mojej twarzy. Usłyszałem, jak drzwi od sali otworzyły się, a ze środka wyszły dwie osoby. Uniosłem na moment głowę, aby zobaczyć mamę szatynki, stojącą obok mnie.
-Kochałem je... - wydusiłem przez łzy. - Na prawdę pokochałem to dziecko. - otarłem dłońmi twarz, spoglądając na zmartwioną kobietę.
-Nie wiedziałam, że Bree była w ciąży. - powiedziała cicho, głaszcząc mnie po ramieniu.
-Powiedziała, żebyśmy się z tym nie spieszyli. Że powie to przy dobrej okazji. - wydukałem. Zupełnie nie przejmowałem się w tym momencie obecnością kobiety. Zachowywałem się jak totalny mięczak, ale przed chwilą dowiedziałem się, że straciłem osobę, którą kochałem. Miałem prawo płakać. Miałem prawo być załamany.
-Który to był tydzień?
-Już piąty. - mocno przygryzłem dolną wargę, mając nadzieję, że to chociaż trochę mnie uspokoi. Myliłem się. - Kurwa, cieszyłem się, że zostanę ojcem. Na prawdę się cieszyłem. I chociaż wiem, że w ogóle się do tego nie nadaję, chciałem spróbować, zmienić się. - w tym momencie po prostu wybuchnąłem płaczem. Wstałem z krzesła, układając ręce na karku.
-Chodź tutaj, Justin. - mama szatynki podeszła bliżej i tak po prostu mnie przytuliła. Oparłem czoło na jej ramieniu, a moje łzy moczyły ubranie kobiety.
-Bree była przekonana, że to dziewczynka. Chcieliśmy nazwać ją Lily. Jej zawsze podobało się to imię. Myśleliśmy już nawet, na jaki kolor pomalujemy pokój dla dziecka. - czułem, jak kobieta głaszcze mnie po plecach, dodając mi w ten sposób otuchy. - Pamiętam, jak Bree powiedziała mi o ciąży. Najpierw byłem w szoku, lecz zaraz później... po prostu pokochałem tego bachora. - wychlipałem w jej ramię. - Boże, chciałem mieć dziecko. Chciałem mieć dziecko z Bree. Kocham ją. Wszystko bym dla niej zrobił. Kurwa, dlaczego to ona musi tu leżeć, a nie ja? Dlaczego... - objąłem kobietę w pasie i przytuliłem się do niej, jak do matki. Dopiero teraz zrozumiałem, że brakuje mi moich rodziców, chociaż ukrywałem to przed wszystkimi.
-Spokojnie, kochanie. - pogłaskała mnie po głowie, bardziej w siebie wtulając. - Zobaczysz. Obudzi się i wszystko będzie tak, jak dawniej.
-A co z dzieckiem? Nie przywrócimy mu przecież życia. - szepnąłem, pociągając nosem.
-Jestem przekonana, że z waszymi możliwościami, możecie stworzyć sobie jeszcze kilka dzieciaczków. - zaśmiała się cicho. - Nie planowaliście tego, prawda?
-Nie. To wydarzyło się podczas pierwszej nocy, którą spędziłem z Bree. Raz się nie zabezpieczyliśmy. Jeden raz. Gdyby wtedy powiedziała mi o ciąży, wyśmiałbym ją, jednak, zarówno ja, jak i Bree, dowiedzieliśmy się półtora tygodnia temu. I teraz byłem po prostu szczęśliwy. Chciałem zostać ojcem.
-Ale nie spieszcie się z tym, dobrze? Bree ma dopiero piętnaście lat, całe życie przed wami. Na dziecko przyjdzie jeszcze pora. Ciężko mi jest się nawet pogodzić z tym, że moja mała córeczka prowadzi dość bogate życie seksualne. - zaśmiałem się cicho na dźwięk jej słów.
-Oj tak... - szepnąłem, uśmiechając się łobuzersko.
-Posłuchaj mnie. Ona cię kocha i widzę, że ty również ją kochasz. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to wierzyć w to, że Bree niebawem się obudzi. Musisz być dzielny, Justin.
-Wiem, dziękuję. - mruknąłem i, uśmiechając się do niej, otarłem z policzków ostatnie łzy.
~*~*~*~*~*~*~*~*
Hejka Kochani ;*
Rozdział jest krótki, ale taki miał być. Nie chciałam go przedłużać i postanowiłam w tym momencie skończyć. Nie wiem, jak Was, ale mnie roczuliło to, że Justin zbliżył się tak do mamy Bree. Heh, osoby, które czytały mojego aska poznały też mój pojebany pomysł w związku z tym ;D
CZYTASZ=KOMENTUJESZ
Zapraszam Was na mojego aska, odpowiem na wszystkie Wasze pytania ;*
ask.fm/Paulaaa962
Kocham Was i do następnego ;*