***Oczami Justina***
Obudziłem się rano, czując delikatny ciężar na swoim ciele. Spojrzałem w dół, zauważając drobną postać Bree, ułożoną na mnie. Dziewczyna wtulona była w moje ciało, a jej główka spoczywała na mojej klatce piersiowej. Mimowolnie na moje usta wkradł się uśmiech. Ułożyłem dłonie na jej pleckach, gładząc je delikatnie. Wsunąłem ręce pod koszulkę, którą miała na sobie, sunąc opuszkami palców po jej idealnie gładkiej skórze. Czułem jej cudowny zapach, który przypominał mi łąkę pełną kwiatów. Przymknąłem na chwilę powieki, a następnie pocałowałem ją delikatnie w główkę.
Chwilę później usłyszałem kroki na schodach. Drzwi od pokoju otworzyły się powoli, a do środka wszedł Zayn.
-Stary, ty... - nagle przerwał, kiedy wskazałem gestem ręki, aby mówił ciszej. - Jaka ona słodka... - uśmiechnął się, wpatrując swój wzrok w śpiącą Bree.
-Wiem... - mruknąłem cicho, gładząc Bree w dolnej części pleców. - Ale jest moja. - posłałem mu znaczące spojrzenie.
-Spokojnie. - uniósł ręce w obronnym geście. - Przecież jej nie dotknę.
-Jesteś tego taki pewien? - zacisnąłem lekko szczękę, przypominając sobie wczorajszą noc.
-O czym ty mówisz, stary? - zmarszczył brwi, wpatrując się we mnie.
-Nie pamiętasz już, jak się wczoraj do niej dobieraliście? Jak chciałeś ją zgwałcić? Jak zastałem ciebie, siedzącego na niej? - wymieniałem po kolei, czując, jak krew w moich żyłach zaczyna płynąć szybciej.
-To znaczy, nie ukrywam, że mam cholerną ochotę ją przelecieć, ale wczoraj byłem pijany i kompletnie naćpany. - wzruszył lekko ramionami, opierając się o futrynę.
-Kurwa, stary. - powiedziałem głośnym szeptem. - Ja rozumiem, że na jej widok ci staje, ale nie jesteś jedynym. Mógłbyś jednak trzymać swoje łapy z daleka od małej. - mruknąłem, ponownie przenosząc wzrok na jej śliczną twarzyczkę.
-Od kiedy ty się zrobiłeś taki opiekuńczy? Traktujesz ją, jakby była twoją córką. - przewrócił oczami, na co ja zaśmiałem się cicho. - No może córką to nie. - poprawił, posyłając mi znaczące spojrzenie.
-Moja dzidzia... - mruknąłem z uśmiechem na ustach, głaszcząc ją po główce.
-No dobra. Ja wam już nie przeszkadzam. - mruknął Zayn, a następnie zniknął za drzwiami pokoju.
Zakręciłem sobie kosmyk jej włosów wokół palca. Pogładziłem ją po policzku, czując idealnie gładką skórę.
Chwilę później powieki szatynki zaczęły się powoli unosić, ukazując jej ciemne tęczówki. Zamrugała nimi parę razy, przyzwyczajając się do rażącego światła. Jej wzrok wylądował na mnie, kiedy dziewczyna zmarszczyła lekko brwi.
-Witam wśród żywych. - zaśmiałem się cicho, obserwując, jak Bree stara się skojarzyć ze sobą fakty.
-Hej. - mruknęła słodko, ponownie się na mnie układając.
-Boli główka? - pogładziłem ją lekko po włosach.
-Może troszkę. - odparła, tak samo słodkim tonem. - Która godzina? - spytała, mrużąc lekko oczy.
-13:30. - odparłem, zerkając wcześniej na zegarek.
-O matko... - westchnęła, układając ręce pod brodą. Zachichotałem cicho, oplatając ją ciaśniej ramionami.
Starałem się nie myśleć o tym, że jej ciało stykało się z moim przyrodzeniem, a szatynka, z każdym, nawet najdrobniejszym ruchem, ocierała się o nie. Tak swoją drogą poczułem, że jestem cholernie sfrustrowany seksualnie. W końcu, nie uprawiałem seksu od prawie dwóch tygodni. Tyle że teraz mam pewien problem. Już z żadną laską nie będę się czuł w łóżku tak, jak z Bree...
Nagle drzwi od pokoju otworzyły się po raz kolejny, a zza futryny wyjrzała głowa Briana.
-Dobra, stary. My lecimy. - rzucił pospiesznie. - A tak swoją drogą, to czy wy się w nocy pieprzyliście na schodach? - zmarszczył brwi przyglądając nam się uważnie, przez co ja i Bree parsknęliśmy śmiechem.
-Po prostu troszeczkę się upiliśmy... - zaćwierkała szatynka.
-Niech wam będzie. - zaśmiał się, poruszając znacząco brwiami. - Ja spadam. Nie bzykajcie się za długo, bo wam dzieciak wyjdzie. - rzucił na odchodne, zamykając drzwi. Słyszeliśmy jeszcze, jak schodzi po schodach, a następnie jak opuszcza dom, trzaskając drzwiami.
-Justiiiin... - przeciągnęła ten wyraz, unikając mojego wzroku. - Czy ty przy tym basenie byłeś bardzo pijany...? - spytała, kreśląc niewidzialne wzorki na mojej klatce piersiowej.
-To zależy do czego zmierzasz. - zaśmiałem się pod nosem, przez co dziewczyna uderzyła mnie delikatnie w klatkę piersiową. - Nie byłem. - odparłem, układając dłonie na jej bioderkach.
-A czy... - zacięła się, przygryzając dolną wargę. - Kiedy mówiłeś o tym, że chcesz skończyć z ćpaniem...
-Tak. - przerwałem jej. - Powiedziałem to na trzeźwo. Chcę spróbować, pod warunkiem, że ty mi w tym pomożesz. - posłałem jej znaczące spojrzenie.
-Oczywiście. - uśmiechnęła się przyjacielsko. Wyczułem w jej głosie prawdziwą radość. Poczułem na miejscu serca pewnego rodzaju ciepło. Na prawdę lepiej się żyje z myślą, że jest ktoś, kto się o ciebie martwi. - Justin... - zaczęła ponownie, tym razem patrząc prosto w moje tęczówki. - Co się zmieniło? Jeszcze wczoraj ćpałeś, a dzisiaj mówisz, że chcesz z tym skończyć. Co się stało? Brzuszek zaczął cię boleć? - poklepała mnie lekko po brzuchu.
-A dlaczego ty przestałaś? - przekrzywiłem lekko głowę, czekając na jej odpowiedź.
Dziewczyna na moment spuściła głowę, zasłaniając twarz włosami.
-Bo poczułam, że mogę żyć bez tego. Nie chciałam zmarnować sobie życia. Znalazłam cel w swoim życiu. Wiedziałam, że muszę spróbować i nie mogę się poddać bez walki. Zrozumiałam, że sięganie po narkotyki to tak na prawdę tchórzostwo. Uciekanie od własnych problemów. Kiedy znajdziesz sens swojego życia, zapomnisz o dragach. - ponownie spuściła głowę, jakby zastanawiając się nad czymś. - A oprócz tego, miałam już dość... - wymamrotała, a w jej oku zakręciła się jedna, pojedyncza łza.
-Ej, maleńka. Co się dzieje...? - pogładziłem ją po policzku, marszcząc lekko brwi.
-Nic. Po prostu zrozumiałam, że to do niczego nie prowadzi. - skwitowała, szybko przecierając, wierzchem dłoni, oczy. - Chodzi mi o to, że sięgasz po narkotyki w tym momencie, kiedy nie radzisz sobie ze swoim życiem, z problemami. Myślę, że sam dobrze wiesz, o czym mówię. - ostatnią część zdania powiedziała ciszej, bojąc się, że może mnie tym urazić.
-Wiem. - odparłem. - Właściwie zacząłem brać dopiero po śmierci rodziców. Miałem wrażenie, że wszystko się spieprzyło. Całe życie. Na początku czułem się bezsilny, ale...
-Ale tę siłę znalazłeś w narkotykach. - dokończyła za mnie.
-Tak. - potwierdziłem, przyglądając się jej uważnie. - Kim chcesz zostać w przyszłości? - spytałem nagle.
-Psychologiem. - powiedziała od razu, wzruszając lekko ramionami.
Pokiwałem lekko głową, uśmiechając się pod nosem. Była do tego stworzona.
-Opowiadasz o tym wszystkim, o problemach, o sięganiu po narkotykach, jakbyś mówiła to z własnego doświadczenia. Wiem, że ćpałaś, ale z tego co wiem, to ten dupek podał ci dragi, kiedy miałaś trzynaście lat, tak? - spytałem powoli.
Dziewczyna jednak milczała, bawiąc się krańcem mojej koszulki, którą miała na sobie. Poczułem, jak na moją klatkę piersiową, skapują pojedyncze łzy. Już nie starała się ich ukryć. Po prostu wylewała swoje emocje. Nie zdejmując z siebie szatynki uniosłem się lekko, a następnie objąłem ją ramionami, wtulając w swoje ciało.
-Spokojnie... - szepnąłem cicho, gładząc ją po pleckach i włosach.
Bree ukryła twarz w zagłębieniu mojej szyi. Czułem, jak jej łzy spływają po moim ramieniu. Czułem jej ból psychiczny. Ja również go odczuwałem. Nie wiedziałem, co przeszła ta drobna osóbka...
-Nie od razu po śmierci rodziców sięgnąłem po narkotyki. Na początku wystarczał mi alkohol i seks. Jednak później... - zaciąłem się, zaciskając szczękę. Poczułem łzy w kącikach oczu, lecz nie mogłem ich uwolnić. Nie teraz. - Później straciłem przyjaciela, który był dla mnie jak brat. Mogłem mu powiedzieć o wszystkim. Nie miałem przed nim żadnych tajemnic. Jeszcze kiedy moi rodzice żyli, był najbliższą mi osobą. A potem zostałem sam. Zupełnie sam. - podparłem brodę na jej ramieniu. - Trwałem tak przez prawie dwa lata. Aż w końcu... poznałem ciebie... - zakończyłem, mocniej ją w siebie wtulając.
-Wiesz, że nie jesteś sam, prawda? - szepnęła, gładząc mnie po plecach. - Możesz mi powiedzieć wszystko.
-Teraz wiem i dziękuję. Może się wydawać, że ja nic nie czuję, ale na prawdę jest inaczej. Twarz, jaką pokazuję przy kumplach to maska. Nie chcę, żeby widzieli moje emocje.
-Rozmawiałeś kiedyś z nimi tak szczerze? Wiesz, dlaczego oni zaczęli brać? - spytała cicho.
-Nigdy ich o to nie pytałem. - przyznałem. - Niby dobrze mi się z nimi gada, ale to jest całkowicie co innego. Do nich nie mam takiego zaufania. Jedynie z twoim kuzynem jest trochę inaczej. Chociaż przed nimi udaję, on zdaje się czasami wyłapywać moje emocje. Jednak tylko z jedną osobą wcześniej rozmawiałem tak, jak z tobą teraz. Wiesz, że nawet przypominasz mi mojego przyjaciela? Macie podobne charaktery i tak jak teraz się przyglądam, podobne oczy.
Dziewczyna zachichotała cicho przez łzy.
-To ciekawe. Przypominam ci chłopaka, a właśnie trzymasz ręce na moim tyłku...
-Jakoś same tam wędrują. - zrobiłem minę niewiniątka, uśmiechając się słodko.
-Justin... Jeśli nie jest to dla ciebie zbyt trudne, możesz powiedzieć, jak zginął twój przyjaciel? - spytała nieśmiało.
-Zaćpał się. - odparłem, wpatrując się w jeden punkt przed sobą.
-Justin, jeśli nie chcesz, nie musisz mi o tym mówić.
-Ale chcę. Za długo chowałem wszystko w sobie. - spuściłem głowę. - On jeden był przy mnie, kiedy moi rodzice zginęli. Nie potrzebowałem żałosnego pocieszania. Liczyło się dla mnie, że on tu był. Często siedzieliśmy w zupełnej ciszy, ale to wystarczało. - jeszcze nigdy nie powiedziałem nikomu, co czułem po jego śmierci. Bree jest pierwszą osobą, której na prawdę zaufałem.
-A jak miał na imię twój przyjaciel? - spojrzała na mnie z żalem w oczach.
-Ryan Marks. - odparłem cicho.
Nagle Bree wybuchnęła płaczem, zalewając się łzami. Nie pytając o nic wtuliłem ją w swoje ciało, gładząc delikatnie po główce. Szatynka nie potrafiła się uspokoić, a z jej oczu wypływało coraz więcej łez.
-Bree, co się stało...? - spytałem cicho, nie poluźniając uścisku wokół jej kruchego ciała.
-Ryan... - wychlipała, nie będąc w stanie wypowiedzieć jednego, pełnego zdania. - Ryan był moim bratem... - ponownie wybuchnęła głośnym płaczem, wtulając się w moje ciało.
Otworzyłem szerzej oczy. Nie mogłem uwierzyć w słowa szatynki. Czy to możliwe, że właśnie trzymałem w objęciach siostrę swojego najlepszego przyjaciela? Zmarłego przyjaciela...
-Ryan był twoim bratem...? - powtórzyłem jej słowa, kiedy dziewczyna spojrzała swoimi załzawionymi oczami na mnie.
-T - tak... - wychlipała, pociągając nosem. Zaczesałem do tyłu jej gęste, długie włosy, a następnie objąłem twarz szatynki dłońmi, ścierając z policzków łzy, zarówno te zaschnięte, jak i nowe, spływające po nich strumieniami.
-Dlaczego mi nie powiedziałaś? - spytałem cicho, zanim zdążyłem ugryźć się w język. Przecież to normalne, że nie chciała rozmawiać na tematy, sprawiające jej tyle bólu.
-Nie potrafiłam się z tym pogodzić. A najgorsze jest to, że to właśnie przeze mnie umarł. - wydusiła z siebie.
-Nie możesz się obwiniać o jego śmierć. - szepnąłem, składając delikatny pocałunek na jej czółku.
-Justin, ciebie tam nie było. Nie wiesz, dlaczego on wtedy wziął...
-Wiem, że to na pewno nie była twoja wina. Ryan był narkomanem. Wziął, bo był na głodzie.
-Nie, Justin. - ponownie wybuchnęła płaczem.
Zeszła ze mnie i usiadła obok, przysuwając kolana do klatki piersiowej. Ukryła w nich głowę, pociągając nosem. - Ryan wrócił wtedy do domu kompletnie załamany. Widziałam w jakim był stanie, a mimo wszystko zaczęłam na niego krzyczeć. Wielokrotnie ostrzegał mnie przed Austinem, ale ja go nie słuchałam. Mówił mi, żebym trzymała się od niego z daleka. Ja go nie słuchałam. Mówił, żebym otworzyła oczy. Ja go nie słuchałam. Powiedział, że Austin zrobi ze mnie dziwkę. Uderzyłam go w twarz i wykrzyczałam, że go nienawidzę. Powiedziałam mu wtedy, żeby najpierw wziął się za swoje życie. Żeby nie pouczał mnie, bo jest zwykłym ćpunem. Że uważa się za lepszego od Austina, a tak na prawdę jest taki sam. On chciał dla mnie dobrze. Mówił, że nie chce, żebym skończyła tak, jak on. Że dla niego jest już za późno, ale ja mam niecałe czternaście lat i całe życie jest przede mną. Ja go nie posłuchałam... - zalała się łzami, a ja mogłem wręcz fizycznie poczuć ból, z każdą kroplą, spadającą na czarną kołdrę. - Powiedział, że zniszczę sobie życie. Że chciał mnie ostrzec, ale jestem za głupia, żeby to zrozumieć. Że próbował, lecz widać nic to nie dało. Na koniec przeprosił mnie i poszedł do siebie. Parę godzin później poszłam do niego do pokoju, żeby na spokojnie porozmawiać, żeby go przeprosić za swoje słowa. Ale kiedy weszłam on... on leżał na podłodze, a obok pełno było woreczków po kokainie i heroinie. Zdążył jedynie wyszeptać, że kiedyś wspomnę jego słowa, a później... zamknął oczy. - ciaśniej objęła kolana ramionami. - Justin, on umarł na moich oczach, rozumiesz... Widziałam, jak umiera. Widziałam jego ból. Kurwa, ja to czułam! - objąłem jej ciało ramionami. - Justin, puść mnie! Nie zasługuję na to! Zabiłam osobą tak dla nas ważną. Tak cholernie ważną dla ciebie... - próbowała wyswobodzić się z moich objęć, jednak ja wzmocniłem uścisk. Dziewczyna próbowała odepchnąć mnie od siebie, lecz ja przytrzymałem ją, dociskając do swojego ciała. Wplątałem palce w jej włosy, układając główkę szatynki na swojej klatce piersiowej.
-Cii, kochanie. - złożyłem delikatny pocałunek wśród jej włosów.
-To wszystko przeze mnie. - wychlipała cicho.
-Nie mów tak. To nie prawda i ty dobrze o tym wiesz, Bree. Nie zabiłaś go. Nie miałaś z tym nic wspólnego. Sama brałaś, więc dobrze wiesz, że będąc narkomanem każdego dnia może przyjść koniec. Codziennie stajemy na granicy między śmiercią, a przyjemnością. On po prostu przesadził. Wziął za dużo. Równie dobrze to ja mogłem wziąć o działkę za dużo czy, nie daj Boże, ty. W każdej chwili możemy stracić życie. - gładziłem ją po główce, kołysząc się lekko. - Ryan nie chciałby, żebyś się o to obwiniała. To nie jest twoja wina tylko wypadek losu. Widocznie tak miało być. - nie przestawałem uspokajać Bree. - Wiesz, co mi kiedyś powiedział twój brat? - dziewczyna pokręciła przecząco głową, nie zmieniając pozycji. - Że ci, których kochamy nie odchodzą. Zostają z nami. Może nie ciałem, ale duchem. Są przy nas w tych lepszych chwilach i tych gorszych.
-Nie, Justin. On odszedł. - wydukała, mocniej się we mnie wtulając.
-Może i odszedł od innych, ale z nami zostanie na zawsze. O tutaj... - powiedziałem, a następnie delikatnie ułożyłem dłoń w okolicach serduszka szatynki.
-Tak bardzo mi go brakuje... - wyszeptała, a następnie wtuliła się we mnie.
-Mi też, skarbie. - wyszeptałem, obejmując jej ciałko ramionami. - Ale jestem pewien, że on nas teraz obserwuje. Patrzy na nas i wścieka się, że w ogóle dotknąłem jego maleńką siostrzyczkę. - zaśmiałem się cicho, na co Bree odpowiedziała mi tym samym. - Wychodzi na to, że zaczęliśmy ćpać mniej więcej w tym samym momencie, prawda?
-Jakoś tak. - pociągnęła nosem. - Pierwszy raz wzięłam mniej więcej dwa tygodnie po jego śmierci. - mruknęła cicho.
Przyglądałem jej się uważnie. Chciałem uchwycić wszystkie emocje, które opanowały jej ciało i duszę.
-Bree... - zacząłem niepewnie, przygryzając dolną wargę. - Powiesz mi, skąd masz te pocięcia na drugim nadgarstku? - spytałem, biorąc w dłonie jej lewy nadgarstek. Zacząłem powoli ściągać z niego bransoletki, obserwując reakcję dziewczyny. W pewnym momencie chciała zabrać rękę, jednak w ostatniej chwili zmieniła zdanie, pozwalając mi dokończyć ściąganie bransoletek. Chwilę później ujrzałem głębokie rany na jej nadgarstku. Przyłożyłem go delikatnie do ust, składając na nim delikatne pocałunki. - Powiesz mi...? - spytałem po chwili, kiedy nie usłyszałem z ust szatynki żadnego słowa.
-To jest pamiątka po... - zacięła się nagle, a spod jej powieki wypłynęła pojedyncza łza. - Po jednej z moich nieudanych prób samobójczych.
Moje serce zatrzymało się na moment. Wpatrywałem się w jej załzawioną, jednak nadal prześliczną twarzyczkę. Przez jakiś czas trwałem w stanie całkowitego osłupienia. Po chwili jednak otrząsnąłem się, obejmując jej twarz dłońmi.
-Boże, dzieciaku. Dlaczego chciałaś to zrobić? - spojrzałem jej prosto w oczy, szukając w nich wszystkich odpowiedzi.
-Bo już nie dawałam rady. Chciałam, żeby to wszystko się skończyło. Miałam dość... - wyszeptała, kolejny raz zalewając się łzami. - Nie chciałam żyć. Cały czas czułam, że to ja go zabiłam. Najpierw próbowałam podciąć sobie żyły, ale mnie uratowali. Potem połknęłam te jebane tabletki, ale to też się nie udało. - załkała, a ja poczułem, jak moje serce opada coraz niżej. - Później były już tylko narkotyki. Austin powiedział, że to uwolni mnie od problemów. Że dzięki narkotykom uwolnię się od życia. Bywały dni, że w ogóle nie trzeźwiałam. Cały czas byłam pod wpływem. A moi rodzice nawet tego nie zauważyli. Po śmierci Ryana całkowicie zajęli się pracą. Zapomnieli, że mają drugie dziecko. Zapomnieli, że miałam dopiero czternaście lat i nie znałam życia. Przez te półtora roku zdążyłam je poznać. Rodzice nigdy nie poświęcali mi uwagi. Ich kariera była ważniejsza. To Ryan się mną opiekował. To on mnie ostrzegał. Nie chciał, żebym skończyła tak, jak on. Kiedy jego zabrakło, nie widziałam sensu w tym, żeby żyć. Mógłbyś powiedzieć, że nie byłam sama. Ale rodzicom przecież nie zwierzę się ze swoich problemów. A oprócz nich miałam tylko Austina i jego kumpli. Sam przyznaj, że to nie najlepsze towarzystwo. To oni mnie w to wciągnęli. Wtedy było mi wszystko jedno. Nic nie miało znaczenia, dopóki nie poszłam do liceum. Tam poznałam chłopaków, a przede wszystkim Jake'a. Dzięki nim przestałam brać, uwolniłam się od tego wszystkiego. Uwolniłam się od Austina...
-Czujesz coś do Jake'a? - spytałem po chwili.
-Jest moim najlepszym przyjacielem. Nic więcej. Ja traktuję go jak starszego brata, a on mnie, jak młodszą siostrę, którą musi się opiekować, ponieważ jest ona zbyt głupia, żeby mogła normalnie żyć. Zawsze wpakuje się w jakieś gówno...
-Nawet tak nie mów. - przerwałem jej, przytulając do siebie szatynkę. - Gdyby nie ty, nawet nie próbowałbym skończyć z ćpaniem. - przeczesałem jej długie włosy, odrzucając je do tyłu.
-Do niczego się nie nadaję! Zawsze wszystko muszę spieprzyć! Dobrze wiem, że to przeze mnie Ryan nie żyje! Niszczę życie każdemu po kolei! Austin miał rację. Jestem nic nie wartą dziwką i tyle... - wybuchnęła płaczem, krzycząc przez łzy. - Najlepiej, żebym zaćpała się tak, jak Ryan. Przynajmniej dla nikogo nie byłabym problemem. - wychlipała, a jej łzy kapały na pościel. - Wiesz, jak mi jest cholernie ciężko? Codziennie mam ochotę wciągnąć chociaż jedną działkę. Codziennie staram się o wszystkim zapomnieć. Codziennie próbuję, ale nie potrafię. Jestem na to zbyt słaba...
Właśnie w tym momencie zrozumiałem, że ona jest na głodzie. Miała nieobecne spojrzenie i była cała roztrzęsiona, nie tylko od płaczu.
-Bree, nie mogę... - pokręciłem przecząco głową. - Nie zrobię ci tego.
-Justin, to ja nie mogę. Nie mogę już tu wytrzymać. Mam wszystkiego dosyć.
-Walczyłaś o to, żeby skończyć z ćpaniem. Nie możesz do tego wrócić. Ja ci na to nie pozwolę. Udowodniłaś, jak silna jesteś. To ja jestem tchórzem, sięgającym po dragi. Ty z tym skończyłaś...
-Muszę wziąć... - wyszeptała, chowając głowę w ramionach.
-Nie możesz. - powiedziałem ostro, a następnie przyciągnąłem do siebie dziewczynę, zamykając ją w uścisku. - Nie możesz do tego wrócić, ponieważ wtedy ja nie będę miał dla kogo walczyć... - pocałowałem ją w główkę, a następnie przytuliłem do swojej klatki piersiowej.
~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*
Hejka Kochani!!!
Po pierwsze, dziękuję Wam za wyrozumiałość.
I chociaż w ogóle nie planowałam tego rozdziału, podoba mi się. Zauważyliście, że Bree i Justin nawet nie wyszli z łóżka...? Hihihi ;)
Matko! Czy Wy też przeżywałyście tak tę całą sprawę z Justinem i jego aresztowaniem? Ja przez cały dzień się trzęsłam i nie mogłam uspokoić...
A tak w ogóle, to dzisiaj była premiera Believe!!! Ja jadę jutro. Mam wrażenie, że dzisiaj nie zasnę... Normalnie czuję się jak przed koncertem haha ;)
CZYTASZ=KOMENTUJESZ
Zapraszam na mojego aska. Pytajcie, o co chcecie ;)
Kocham Was i do następnego ;-*